Szkoła
Szkoła w Miłkowicach
W jaki sposób utrzymywała się szkoła parafialna?.
Studenci z Miłkowic
Materiały nadesłane przez Stanisława Stasiaka
Rok 1907 zatwierdzenie szkoły w Miłkowicach(Gazeta Kaliska)
w pow. tureckim: w osadzie Dobra (szkoła jedno- klasowa żeńska,
we wsi Miłkowice (szkoła jednoklasowa ogólna):
w pow. kaliskim: w mieście Błaszki (szkoła jedno-klasowa ogólna);
w pow. kolskim: w osadach Brodów i Izbica, oraz we wsi Koźminek (szkoły jednoklasowe ogólne);
w pow. słupeckim: w osadzie Kazimierz i we wsiach Mniszki i Wilczyn (szkoły jednoklasowe ogólne);
w pow. sieradzkim: w mieście Warta i we wsi Zduny (szkoły 1-kl. ogólne);
w pow. łęczyckim: w mieście Ozorków (szkoła jednokl. ogólna).
Księga Pamiątkowa Miłkowic
Nadesłał Sławomir Sieradzan
W 1913 roku w Miłkowicach powołano czteroklasową szkołę powszechną. Pierwszą nauczycielką była J. Gorzyńska. Uczyła 82 uczniów. Szkoła mieściła się w domach prywatnych, najpierw u p. Wojciecha Sieradzana, później Kaczmarka. W 1934 roku pracowali w szkole nauczyciele Marian Pytasz i J. Drzewiecki. W 1939 roku rozpoczęto budowę nowej szkoły, zrobiono fundamenty, podciągnięto ściany. W czasie wojny została zlikwidowana przez okupanta.
1927 rok uczniowie szkoły w Miłkowicach i kierownik szkoły.
Na zdjęciu po lewej stronie od nauczyciela (p. Pytasz) - nieznana dziewczynka. obok Zofia i Walentyna Osiewalanki, w drugim rzędzie pierwszy z prawej Józef Kaczmarek
Na zdjęciu widnieje data 1932 r.
" Szkoła Powszechna w Miłkowicach odział IV - V, dnia 15.06.1934 r"
" Szkoła Powszechna w Miłkowicach odział IV - V, dnia 15.06.1934 r"
(napis na odwrocie zdjęcia)
Na zdjęciu nauczyciel p. Pytasz, uczniowie nie zostali rozpoznani. Szkoła mieściła się w domostwie Piestrzyńskich obok wybudowanej później szkoły.
Informator Kazimierz Osiewała lat 88, urodzony w Miłkowicach. W czasie II wojny wywieziony na roboty przymusowe na tereny III Rzeszy. Obecnie mieszkaniec Wrocławia
Kazimierz Osiewała przekazał informacje o tajnym nauczaniu w rejonie Miłkowic w czasie II wojny światowej. Informacje odnoszą się to tylko do jego przeżyć, ale są dowodem na to, że takie nauczanie w czasach wojny się odbywało. Tajne nauczanie prowadziła p. Janecka, nauczycielka przybyła z Poddębic lub okolic, w zakresie szkoły podstawowej. Mieszkała w czasie wojny na Zaspach pod lasem z dwójką dzieci. Komplet, w którym uczestniczył p. Kazimierz, składało się z pięciorga dzieci. Zapamiętane nazwiska oprócz p. Kazimierza to Kosmalski z Jeziorska, Kokotówna z Zasp. Miejsca prowadzenia zajęć często zmieniały się, odbywały w prywatnych domach na Zaspach i w Ostrowie Warckim.
Do tajnej szkoły p. Kazimierz uczęszczał przez dwa lata. Chodził granicami, przez pola, a zimą brnąc w głębokim śniegu. Rodzice uiszczali opłaty za naukę syna. Edukację przerwała wywózka na roboty przymusowe.
Zdjęcie przesłała Elżbieta Michałowicz
Informacji Elżbiecie Michałowicz udzieliła widoczna na zdjęciu Zofia Wojtaszczyk z d. Serafin.
Wieloletnią kierowniczką szkoły była pani Janina Ławińska absolwentka Uniwersytetu Wileńskiego.
Zajęcia lekcyjne odbywały się w domach p.p. Janickiego, Sieradzana, Piestrzyńskiego, Bednarka i w organistówce.
zastępca - Tomasz Sieadzan
sekretarz- Stanisław Jakomulski
Uczniowie podczas zajęć siedzieli w drewnianych ławkach(widoczne na zdjęciu). We wgłębieniu pulpitu znajdował się kałamarz napełniony atramentem. Pisząc, zanurzali w nim pióra z metalową stalówką. W zeszycie musiała być bibuła, gdyż należało osuszyć zapisaną stronę lub zlikwidować kleksy, które były zmorą piszących Jedna z klas, które były duże i przestronne, służyła za salę gimnastyczną. Latem w-f odbywał się na boisku szkolnym. W szkole był sklepik szkolny, funkcjonowały kółka zainteresowań- taneczne i teatralne. Bibliotekę prowadziła Pani Ławińska. Odbywały się konkursy recytatorskie i czytelnicze.
Na zdjęciu uczniowie szkoły, w środkowym rzędzie nauczyciele-
Włodzimierz Terlecki, Janina Ławińska, ks. Franciszek Podgórski, Maria Skrzydlakówna
i woźna Andzia Aniołczyk
Zdjęcia udostępniła Janina Frącala
Uczniowie szkoły w Miłkowicach z wychowawczynią Teresą Kaczmarek - lata pięćdziesiąte XX wieku
w drugim rzędzie druga od lewej w białej bluzeczce Mirusia Aniołczyk
Janina Bilska z m. Jakomulska z wychowankami (lata pięćdziesiąte). W tle widoczna widoczne siedlisko rodziny Sieradzanów.
Zdjęcia przesłał Ryszard Kaczmarek
Wychowawca Eugeniusz Włodarczyk; górny rząd od prawej - x, Ryszard Kaczmarek, Leszek Krzyżański, Mirek Krawczyk, Józef Zietek, Zdzisław Rychlewski; drugi rząd od lewej - Franciszek Rulka, Bogdan Zdunek, Józef Graczyk, x, x; dolny rząd od lewej - Irena Aniołczyk, x, Eugeniusz Włodarczyk, Krystyna Piestrzyńska, Jadwiga Misiak
Wychowawca Eugeniusz Włodarczyk, wśród uczniów Ryszard Kaczmarek, Bogdan Zdunek, Paweł Trzepacz. W tle siedlisko p. Sieradzanów. To własnie tam, między innymi, mieściła się pierwotnie szkoła.
Nauczyciele drugi rząd od prawej: Eugeniusz Włodarczyk, Elżbieta Sieradzan, Kierownik szkoły p. Janina Ławińska, Teresz Kaczmarek. Uczniowie pierwszy rząd od góry - Ryszard Kaczmarek, Sławomir Kurzawa, Józef Letki, Józef Graczyk, Jan Misiak, Bogdan Zdunek, Paweł Trzepacz, Leszek Krzyżański: drugi rząd od prawej - Kazimierz Pawlak, Franciszek Rulka, x,x, x; dolny rząd - x, Jadwiga Misiak, Krystyna Piestrzyńska, x, Józef Ziętek
Wychowawczyni klasy p. Kuszczyńska. Uczniowie dolny rząd - Aniołczyk, x, Marek Kaczmarek, x,x, Wawrzyniak; drugi rząd od lewej - Borusiak, Piotr Osiwała, Mieczysław Wasiak, x, Ryszard Piestrzyński, Misiak,x,x,
Informacja Tomasza Bekalarka:
Zdjęcia nadesłane przez Jacka Gajewskiego
Nauczyciele szkoły w Miłkowicach
Materiały przesłane przez Szymona Strycharczyka autora strony o historii Skęczniewa
Materiały przesłane przez Szymona Strycharczyka autora strony o historii Skęczniewa
Rozdział 17. W szkole
„W cieniu jesionów” – Halina Studzińska ISBN: 978-83-932165-1-2
Edukację rozpoczęłam o rok wcześniej niż inne dzieci. Nie miałam nawet ukończonych sześciu lat. Przyczyną były układy towarzyskie. Wszystkie moje koleżanki szły do szkoły objęte obowiązkiem szkolnym. Bardzo byłam zrozpaczona, smutna i niepocieszona, gdyż tylko ja miałam zostać w domu.
- Co ja będę robiła, gdy one będą w szkole?! – pytałam mamę, przerażona wizją osamotnienia.
Wywierałam presję na rodziców, płakałam. Zaproszono w końcu do domu panią Ławińską, kierowniczkę miejscowej szkoły, aby poradzić się, co ze mną zrobić. Nauczycielka znała mnie już trochę i nie miała wątpliwości, że sprostałam obowiązkom ucznia. Należało jeszcze pokonać barierę administracyjną. Nadarzyła się okazja. Do szkoły zawitał inspektor, wiec tato przedstawił mu sprawę mając wsparcie pani Ławińskiej, która zaręczyła, że dam sobie radę w nauce. Wkroczyłam więc z nowym rokiem w progi szkoły niosąc buławę przyszłych dokonań uczniowskich w nowo zakupionej teczce. Mieściły się tam też książki, zeszyty, kredki, ołówek i pióro ze stalówką.
Pierwsza szkoła mieściła się w budynku prywatnym. Klasy były łączone i skupiały dzieci w różnym wieku, rozpiętość była naprawdę duża. Czas wojny uniemożliwił edukację i teraz nadrabiano braki. Zabawne to były sytuacje, kiedy w czasie przerw bawiliśmy się w towarzystwie wyrośniętych dryblasów. Nauka podobała mi się, gdyż to było zawsze jakieś urozmaicenie, a trudności w przyswajaniu wiedzy nie miałam.
Zasiadłam w ławce drewnianej, ze skośnie pochylonym pulpitem i połączonym z całością siedzeniem. Wierzchołek ławki wieńczyła prosta deseczka z otworem na kałamarz z atramentem. Całość pomalowana była na kolor zielony. Ławki były zróżnicowane, mniejsze na przedzie klasy, większe z tyłu. Ścianę przednią zajmowała czarna tablica. Na wypustce dolnej, w małej skrzyneczce, spoczywała kreda i ściereczka do mazania zapisanych literek. Pani Ławińska, nasza nauczycielka, miała stolik umiejscowiony przed rzędem ławek stojących bliżej okna. Po drugiej stronie klasy stał piec kaflowy służący do ogrzewania pomieszczenia.
Naukę zaczynaliśmy od powstania z ławek i powitania nauczycielki zbiorowym zaśpiewem:
- Dzień dobry pani!
Następnie odmawialiśmy modlitwę.
- Duchu Święty, który oświecasz serca i umysły nasze, dodaj nam ochoty i zdolności, by nasza nauka była dla nas pożytkiem doczesnym i wiecznym. Amen.
Siadaliśmy dosyć hałaśliwie, wyjmowaliśmy książki i zeszyty, Pani otwierała dziennik, wyczytywała kolejno nazwiska, a my słysząc swoje wstawaliśmy, mówiąc:
- Obecna - lub - obecny.
Gdy kogoś nie było, a wiedzieliśmy to już zawsze przed lekcją, wołaliśmy przekrzykując się, gdy Pani wyczytywała jego nazwisko:
- Nie ma go dzisiaj w szkole!
- Dobrze, dobrze… - mówiła Pani stawiając kreseczkę w odpowiedniej rubryczce.
Po czynnościach wstępnych zaczynaliśmy edukację pod czujnym okiem naszej nauczycielki, pełni dobrych chęci i zainteresowania każdym jej słowem. Poznawaliśmy literki, pisaliśmy, śpiewaliśmy piosenki i bardzo chętnie rysowaliśmy. Ćwiczyliśmy tańce na alejce wiodącej do budynku. Szczególnie zapamiętałam trojaka, który niezbyt mi wychodził. Zaprawialiśmy się też w gimnastyce na skrawku obsianego trawą ogródka. Nasza Pani była spokojna, uśmiechnięta i z wielką troską się nami zajmowała. Była już starszą osobą, ale bardzo elegancką. Lekko siwiejące, falowane włosy spinała w kok z tyłu głowy, co nadawało jej bardzo dystyngowany wygląd. Mówiła z lekkim akcentem charakteryzującym mieszkańców Wileńszczyzny – zawsze lekko przechylając na bok głowę. Bardzo ją lubiliśmy i staraliśmy się nie sprawiać jej przykrości, gdyż wydawało nam się, że nie wypada się źle zachowywać w jej obecności. Lekcje przebiegały w miłej atmosferze, zakłócanej niekiedy dukaniem jakiegoś nie nadążającego za klasą osobnika, co wywołało niezadowolenie nauczycielki i klasy. Wyrabialiśmy się w samodzielności, gdyż klasa była połączona z wyższą o jeden rok w hierarchii szkolnej jednostką organizacyjną, to znaczy klasą drugą. Brakowało nauczycieli i lekcje przeciągałyby się niemiłosiernie gdybyśmy kształcili się oddzielnie. Ja i Jasia zawsze szybko zrobiłyśmy co należało i pozostały czas poświęcałyśmy na cichutkie rozmowy towarzyskie. Kiedyś tak się zagłębiłyśmy w wymianie myśli, że zupełnie nie zauważyłyśmy przejścia Pani na naszą stronę. Wyrwane do odpowiedzi nie miałyśmy pojęcia czego dotyczyło pytanie. Naraziłyśmy się na śmiech klasy, co nie było miłe, nie mówiąc już o nieprzyjemnych uwagach Pani pod naszym adresem. Z czasem opanowałyśmy sztukę rozmowy z oczami wpatrzonymi w przednią część klasy i wtedy zawsze widziałyśmy, kiedy nauczyciel ma zamiar kontynuować lekcję z naszą pierwszo-klasową gromadką. Na zakończenie nauki w danym dniu głośno i wyraźnie odmawialiśmy modlitwę końcową:
„Dzięki Ci Boże za światło tej nauki, pragniemy, abyśmy nią oświeceni, mogli Cię zawsze wielbić i wolę Twoją wypełniać. Amen.” - i wybiegaliśmy z impetem z klasy uważając bardzo, aby nie wpaść na naszą Panią. Wracaliśmy w grupie rówieśników do domu. W ciepłe dni drogą przez Kąty, chyba że padał deszcz, to wtedy rezygnowaliśmy z tej trasy, gdyż była krótsza ale zabłocona i szliśmy do krzyżówek i dalej przez wieś. Droga do szkoły w zimowe dni bywała trudna, gdyż pokryta lodem przestrzeń powodowała nasze częste upadki.
W domu witana byłam z należytą powagą jako uczennica. Czytałam strony elementarza głośno i dobitnie, zerkając spod oka na młodszego brata, aby wykazać swoją wyższość jako osoba, która wie i umie już więcej. Stał więc obok mnie wpatrując się w litery i w ten sposób nauczył się, nie widomo kiedy, czytać i pisać. Kiedy już pokonał barierę nieznanego, czytał co się dało - gazety, książki i wszelkie słowo drukowane jakie znalazło się w zasięgu jego oczu, gdyż elementarza nie zawsze chciałam mu użyczać. Ja przenosiłam nawet rytuał czytania do łóżka, kiedy już mama zarządziła spanie. Ukradkiem brałam latarkę do ręki i czytałam pod pierzyną. W końcu mama się zorientowała w moich szachrajstwach i ukróciła ten proceder. Wszystko układało się dobrze, ale nikt nie przewidział, że w związku z przedwczesnym rozpoczęciem edukacji, będę miała w przyszłości problemy.
` Od nowego roku szkolnego szkołę przeniesiono do organistówki. Jedną jej część zajmował kościelny, a druga, zwolniona przez organistę, stała pusta. Wykorzystano ją na klasy szkolne. Wszystkie dzieci miały bliżej do szkoły, a my szczególnie, gdyż przechodziliśmy tylko na drugą stronę drogi. Powtórzyła się znowu historia, tym razem z moim bratem. Zapragnął pogłębić edukację i rozszerzyć horyzonty wiedzy mając pod bokiem przybytek oświaty, tylko niedomagał z wiekiem - był więcej niż o rok młodszy niż pozostali koledzy z pierwszej klasy, ale że u mojego boku wyedukował się należycie, pani Ławińska przyjęła go z otwartymi rękami. Nie wszystkie dzieci nadążały za wymogami programu obarczone koniecznością pomocy w gospodarstwie, więc taki bystry dzieciaczek w klasie był dobrym nabytkiem. Uczył się doskonale, a na przerwach pił kawę z mlekiem, jak zresztą wszystkie dzieci. Przynosiliśmy z domu garnuszki, pani Andzia szykowała gorącą kawę i na przerwie zjadaliśmy śniadanie popijając tym eliksirem uczniowskim. Zjawił się jednak inspektor - budowano już wtedy szkołę więc wizyty były częste - wypatrzył niezgodność rocznika u mojego brata i zdecydował:
- Zdzisław Kaczmarek ma zaprzestać nauki szkolnej i czekać do następnego roku!
Klamka zapadła. Wziął teczkę i garnuszek nieszczęsny żak i przyszedł z płaczem do domu. Bolał szczególnie nad pozbawieniem go możliwości picia kawy!!! Na nic się zdały wysiłki mamy, aby przygotować mu ten upragniony napój. Chodziło o to, że w szkole pił go w towarzystwie rówieśników!!! Pozostawał więc w domu, gdy ja dumna jak paw wychodziłam rankiem do szkoły. Wyglądał na drogę i czekał kiedy jego klasa wybiegnie po lekcjach ze szkoły. Przyłączał do nich i chociaż na ten krótki czas był razem. Nadeszła późna wiosna. Pani Ławińska napomknęła inspektorowi o uczniu, który opuścił progi jej szkoły, wychwalając jego zdolności. Przywołał pan inspektor Zdzisiunia przed swoje oblicze, nie wierząc, że tak małe dziecko posiada już umiejętność biegłego czytania i liczenia - a z matematyki był naprawdę dobry – wyjął ze swojej inspektorskiej torby słowo drukowane i przykazał:
- Czytaj!
Zdzisio czytał i czytał, biegle i ze zrozumieniem, na dodatek potrafił sensownie odpowiedzieć na zadane pytania odnośnie przeczytanego tekstu. Liczył też bez zająknienia. Porozmawiał pan inspektor z nauczycielką, która też zdawała sobie z tego sprawę, że dziecko będzie się zwyczajnie nudziło zaczynając od następnego roku pierwszą klasę. Decyzja zapadła. Zdzisio bez uczęszczania do pierwszej klasy miał od nowego roku szkolnego rozpocząć naukę w klasie drugiej. Nie dostał jednak świadectwa ukończenia klasy pierwszej, nad czym boleje do dzisiaj. Nad pozbawieniem go możliwości picia kawy w towarzystwie rówieśników, także…
Aby budynek szkolny została ukończony na czas, nasz tato jak i cały aktyw dwoił się i troił pomagając ze wszystkich sił. Dobiegała nareszcie końca wędrówka dzieci po prywatnych domach. Nowy rok szkolny powitaliśmy w nowej szkole, przestronnej, chyba nawet zbyt dużej jak na potrzeby miejscowości, która w przyszłości zamiast rozwijać się, z przyczyn od siebie niezależnych, zaczęła się kurczyć. Skończył się trudny czas klas łączonych. Miejsca było teraz dosyć. Przybyło nauczycieli. Zaczęliśmy normalną naukę. Wychowawców mieliśmy mądrych, zaangażowanych i starających się dotrzeć do każdego ucznia. Świadectwa moje i brata nie budziły zastrzeżeń, więc dumni rodzice, aby podkreślić swoje zadowolenie z dzieci, prowadzili nas na zakończenie roku szkolnego do pani Anieli, gdzie napawaliśmy się smakiem wiśni „szklanek”, których wtedy nie mieliśmy w ogrodzie. Robili to aby nam sprawić przyjemność i podkreślić, że są naszymi osiągnięciami w nauce usatysfakcjonowani.
Oczywiście, że mieliśmy drobne potknięcia, gdyż trudno sobie bez nich wyobrazić naukę szkolną. Mój brat został kiedyś w kozie - mówiąc bardziej zrozumiale, siedział za karę po lekcjach – gdyż na głos dzwonka wybiegł z ze swoim kolegą Kazikiem z takim impetem z klasy, że pani Ławińska poczuła się zagrożona ... Dzieciaki idąc do domu krzyczały pod naszym oknem:
- Pani kowalka, Zdzisiek został w kozie, został w kozie…! – więc mama była poinformowana na bieżąco o niepowodzeniach syna w szkole. Mnie się to też kiedyś przytrafiła koza, ale że została prawie cała klasa, nie było to znowu tak uciążliwe.
Przytoczę tutaj wydarzenie, które zapisało się na trwale w mojej pamięci, a dotyczyło drogi do szkoły. Odbywałam ją z młodszym braciszkiem. Był wczesnowiosenny dzień. Rów przy głównej szosie, naprzeciw kuźni, jak zwykle rozlany i napełniony wodą po padającym poprzedniego dnia deszczu, marszczył się drobnymi falami w podmuchach rozbrykanego wiatru, a my zeszliśmy właśnie z chodnika i skręciliśmy w kierunku szkoły przechodząc blisko obok niego. Zaczepny wiatr nie oszczędził popielatej czapki na główce mojego braciszka i złośliwie rzucił ją na mętne fale. Buzia pokrzywdzonego wykrzywiła się niebezpiecznym grymasem, gdyż czapka była nowa, dopiero co kupiona i stanowiła powód do dumy jej właściciela. Widząc co się dzieje, niepomna na nowe buty - takie śliczne, czarne, ze sznurowadełkami po bokach, które pierwszy raz założyłam na nogi i miałam nimi olśnić koleżanki - podbiegłam do rowu, chcąc, jako starsza siostra przyjść z pomocą i chwycić czapkę. Już prawie dotykałam jej ręką, ale zaczęła odpływać ku drugiemu brzegowi. Przechyliłam się niebezpiecznie i moje nogi ugrzęzły w mulistym dnie rowu rozmoczonego roztopami. Zdeterminowana postąpiłam krok naprzód, chwyciłam czapkę i wyszłam na brzeg ociekając błotem. Wytarliśmy chusteczkami do nosa czapkę, braciszek założył ją na głowę, ale moje buty złożone w ofierze, były obrazem nędzy i rozpaczy. Pobiegliśmy do szkoły, aby zdążyć na lekcje. Przed szkołą wodą z wiadra polewałam brudne buty, aby je oczyścić z błota, gdyż wstydziłam się w takich ubłoconych wejść do klasy. W mokrych siedziałam w szkole cały dzień… Blask ich minął bezpowrotnie, a tak się nimi cieszyłam… No cóż, obowiązki starszej siostry popchnęły mnie do tego heroicznego czynu! W nauce szkolnej przechodziliśmy różne eksperymenty wprowadzane przez władze oświatowe
W pewnym okresie czasu zdawaliśmy egzaminy na zaliczenie półrocza i roku szkolnego. Mam nawet świadectwa – po dwa w jednym roku szkolnym. Było to uciążliwe i dla uczniów i nauczycieli. Trzeba było się solidnie uczyć, a takie postanowienie podjęłam, aby później przed egzaminem nie mieć zbyt wiele do powtarzania. Lekcja z historii jednak gdzieś mi umknęła, gdyż byłam akurat chora i nie miałam siły jej przeczytać osłabiona wysoką temperaturą. Nigdy się jej zresztą nie nauczyłam… Miałam z tej racji wyrzuty sumienia, ale pamiętam, że dotyczyła starożytnego Egiptu, a uściślając, boga Apisa – czarnego byka z białą łatką na czole. Wbił mi się w pamięć, gdyż popełniłam wobec niego grzech uczniowskiego zaniedbania. Byłam układną, grzeczną dziewczynką, pilną i obowiązkową, jednak zbyt cichą i nie lubiącą pchać się na pierwszą linię zainteresowania i popisywania się. Nie byłem dzieckiem, które lubi być chwalone ponad miarę. Wystarczył mi sprawiedliwy osąd moich poczynań szkolnych. Mój brat za to był typem urodzonego artysty, widać go było wszędzie. Wzbudzał także zainteresowanie swoich koleżanek, które demonstrowały to w różny sposób. Gdy wracał któregoś dnia ze szkoły z jedną z nich, zatrzymali się koło naszej furtki. Dziewczynka chcąc go dłużej zatrzymać, chwyciła za pasek jego marynareczki - wszyty z tyłu i będący elementem ozdobnym – i niechcący urwała go. Zdenerwowany jej uciążliwą adoracją i widocznymi tego skutkami, przywołał psa chodzącego spokojnie po podwórku i poszczuł nim pechową koleżankę. Ujadanie Burka zaniepokoiło mamę, wybiegła z domu i obroniła dziewczynkę, ale braciszek nasłuchał się, oj nasłuchał! Ciągle zasłaniał się tym wyrwanym paskiem, co było według niego niezbitym dowodem pozwalającym mu zastosować obronę własną. Jednak zakaz szczucia psem miał już na zawsze.
Szkoła integrowała się ze społeczeństwem. Odbywały się szkolne przedstawienia, w których oczywiście braliśmy udział, a widzami była cała dorosła populacja wsi. Jeszcze po latach doświadczyłam dowodu pamięci tych wydarzeń, nie dlatego, że wykreowałam jakąś rolę, ale podobno moja skromność i urok podbiły serca, więc zachowali mój obraz w pamięci - co mnie bardzo ubawiło i zdziwiło. Konkursy szkolne i pozaszkolne przynosiły nam niekiedy nagrody, z których cieszyła się mama. Działał sklepik szkolny. Obsadzono mnie nawet jako sprzedawcę, ale nie był to szczęśliwy wybór, gdyż nie lubię takiej działalności i się zupełnie do tego nie nadaję.
Obok szkoły było boisko. Rywalizowaliśmy w lekkiej atletyce i grach zespołowych. Do dzisiaj mam powybijane palce, gdyż z początku nie potrafiłam właściwie łapać piłki, a grałam z wielkim zaangażowaniem, szczególnie po lekcjach. Dopiero starsi chłopacy pokazali mi jak mam to robić, zdjęci chyba litością, gdy płakałam z bólu.
Teren przed szkołą zdobiły kwiaty, o które dbały dzieci. Prowadzony był też ogródek warzywny wykorzystywany na lekcjach przyrody. Obok siatki ogradzającej teren rosły drzewa owocowe. Nauczyciele współpracowali z rodzicami, działał Komitet Rodzicielski, któremu tato przewodniczył. Pani Ławińska przez cały okres naszej edukacji była kierowniczką szkoły, a była to nauczycielka pełna poświęcenia i oddania dla sprawy.
W pierwszych latach nauki chodziliśmy na rozpoczęcie i zakończenie roku szkolnego na mszę do kościoła, całą szkołą, grzecznie idąc w parach. Ksiądz w szkole był częstym gościem, gdyż tutaj odbywała się nauka religii. Na świadectwach widnieją oceny z tego przedmiotu. Co roku jeden rocznik uczniowski przystępował do Pierwszej Komunii. Nauki przygotowawcze odbywały się w kościele. Sama uroczystość miała charakter naprawdę duchowy. Kończyła się przyjęciem dla wszystkich dzieci, które odbywało się w ogrodzie obok plebanii. Podejmowano tam dziewczynki wystrojone w białe sukienki oraz chłopców w ciemnych garniturkach, plackiem drożdżowym z kruszonką upieczonym przez mamy i kawą z mlekiem.
Później przestaliśmy się modlić w szkole, a za to żegnaliśmy uroczyście zejście Iosifa Wissarionowicza Stalina, którego portret przepasany czarną wstążką stał w klasie w dniu jego śmierci . Tak to wszystko się przeplatało - radości, sukcesy i małe porażki aż do zakończenia edukacji w Miłkowicach
Przyszedł czas aby wyruszyć w świat dla nas nieznany i obcy. Z dala od domu, ciągle pod presją tego, że odebrane stypendium może postawić rodziców w trudnej sytuacji finansowej, a i tak wydatki, które ponosili, przekraczały ich możliwości. Byliśmy jeszcze przecież dziećmi, ale już musieliśmy zmierzyć się samodzielnie z trudami życia. Było to konieczne, gdyż miało to nam dać w przyszłości stabilizację życiową. Doskonale to rozumieliśmy. Gdy wyjechałam już z domu do szkoły, moja mama widząc jedną z moich koleżanek, która z walizką wracała do domu szybko kończąc edukację przymuszona warunkami, powiedziała do taty:
- No, tylko czekać kiedy nasza Halinka wróci.
Jednak udało się i mnie, i mojemu bratu. Zdołaliśmy szkoły skończyć pomyślnie.
Zastanawiam się niekiedy, jak inaczej potoczyłyby się moje losy, gdybym zaczęła uczęszczać do szkoły o rok później… Kontynuowałabym zapewne naukę w niedalekim mieście, gdzie złożyłam podanie, ale odrzucono je z racji mojego wieku. Proponowano mi, abym zgłosiła się za rok. Tego roku było jednak szkoda! Co ja bym robiła w domu?! Jako uzasadnienie podano, że po skończeniu szkoły nie byłabym osobą pełnoletnią, a to uniemożliwiałoby mi wykonanie zawodu. Przyjęto mnie do innego liceum, daleko od domu, nie bez osobistych poręczeń osób zaprzyjaźnionych. Przyjeżdżałam tylko na święta i wakacje, a tato na wywiadówce był tylko raz przez cały okres mojej edukacji. Naukę w szkole przedłużono o jeden rok, ale i tak pracę rozpoczynałam bez dowodu osobistego. Znowu musiałam szukać poręczenia… Taki drobna sprawa - wstąpienie w progi szkoły o rok wcześniej - wytyczyła moją drogę życiową i była przyczyną licznych perturbacji w wieku młodzieńczym. Zatoczyłam szeroki krąg - wyjechałam do szkoły daleko od domu, aby podejmując pracę, wrócić do skrawka ziemi mi tylko przypisanego, gdzie w dzieciństwie zapuściłam korzenie. Później znowu wyruszyłam w dalsze podróże, zawsze jednak wracając do miejsc mojego dzieciństwa, z którymi związałam swoją duszę na zawsze