Miłkowice woj. wielkopolskie

"Było minęło" dwór w Brudzewie w okresie międzywojennym

„Było minęło” Monika Dzięgielewska
wspomnienia związane z Brudzewem

Pan Ryszard Kaszyński,
historyk regionalista, reprezentant Towarzystwa Przyjaciół Brudzewa, udostępnił tekst wspomnień „Było minęło” Moniki Dzięgielewskiej związanych z rodziną Kurnatowskich z Brudzewa.
Autorka przedstawia życie dworu szlacheckiego, poglądy mieszkańców, ich poczynania i oczywiście swoje przeżycia związane z pobytem w dworze Kurnatowskich w Brudzewie. Myślę, że będzie to ciekawa lektura dla miłośników historii regionalnej.
Ryszard Kaszyński pisze:
"Przez ponad 160 lat właścicielami ziemskimi była Rodzina Kurnatowskich. Powszechnie znany to Wacław Kurnatowski, pierwszy starosta kolski po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. Poznałem osobiście jego wnuczkę, Monikę Dzięgielewską. Po wojnie zamieszkała w Szczecinie, zmarła w 2016 r. Pozostawiła wiele wspomnień o rodzinie i życiu w Brudzewie.

Wacław Kurnatowski był kalwinem. W Brudzewie jest cmentarzyk dworski, odrestaurowany przez Towarzystwo Przyjaciół Brudzewa, gdzie spoczywają Kuratowscy. Każdego roku, pierwszy raz w 2005, odbywają się tam nabożeństwa ekumeniczne z udziałem pastora z Żychlina. Ekumeniczne spotkanie przypominają dawną obecność patriotycznej rodziny ziemiańskiej w Brudzewie. Ryszard i Gustaw, bracia Wacława, walczyli w powstaniu styczniowym. Towarzystwo Przyjaciół Brudzewa pamięta o powstańcach. Obelisk ku ich pamięci powstał w Sacałach, niedaleko Brudzewa.

 
Mój tata to żołnierz generała Andersa. Wrócił po latach do kraju. Walczył pod Monte Cassino."

Mieczysław Kaszyński



 

„Było minęło” Monika Dzięgielewska
wspomnienia związane z Brudzewem będą umieszczane w odcinkach z zachowaniem układu i pisowni.
Numerację rozdziałów wprowadziłam w celu lepszej komunikacji z czytelnikiem.

I. Pochodzenie.
Najczęstsze pytanie, jakie mi zadają nowo poznani ludzie jest: skąd pochodzisz? I tutaj mam kłopot. Czy z Warszawy, gdzie się urodził mój ojciec i gdzie na Powązkach znajduje się grób mego dziadka Morsztyna? Trzeba od razu wyjaśnić: Morsztyn i Morstin to to samo. Gdy mój pra-pra-pradziadek Morsztyn został skazany na banicję za knowania, mające na celu nie dopuścić do elekcji Sobieskiego, i osiadł we Francji, wówczas, aby ułatwić wymowę Francuzom, zmienił nazwisko na Morstin. Mój dziadek powrócił do pierwotnej pisowni. Rodzina Morsztynów wywodzi się z niemieckich Morsteinów, w dalszym ciągu żyjących w Niemczech. Większość natomiast polskich Morstinów posiadała majątki w Kieleckim i Krakowskim..
A może raczej pochodzę z poznańskiego, gdzie majątki posiadała rodzina mojej matki, Kurnatowscy, gdzie się urodziłam (w Kole) i wychowywałam w majątku mojej ciotki, Cecylii Kurnatowskiej, Brudzewie. (ale to nie ten Brudzew od Wojciecha, tamten jest położony bliżej Kalisza). Również w poznańskim zamieszkiwali kuzyni mojej matki, Unrugowie. (n.b. też pochodzenia niemieckiego, dawniej Unruhowie, z których jeden, spolszczony odłam, przyjął od niemieckiego: Unruhe – niepokój, nazwisko Niepokojczyccy). Natomiast ostatni mój dom, skąd po wojnie poszłam na tułaczkę, był w Grójeckim, gdzie nad Pilicą na granicy woj. radomskiego, do roku 1940 mieszkała w małym i biednym mająteczku moja wcześnie owdowiała i zdziwaczała babka Morsztynowa. Ta z kolei była jedną z 7 sióstr bogatej, żydowskiej, ale od dawna przechrzczonej rodziny Reichmanów, Tak więc jestem typowym kundlem – wielorasowcem. Często się zastanawiałam, czy może to małżeństwo mego dziadka było uznane za mezalians i dlatego z rodziną Morstinów nie utrzymywaliśmy prawie żadnych stosunków, chociaż ojciec często i z sympatią wspominał swego kuzyna, Ludwika Hieronima Morstina, i zawsze zabierał mnie na jego sztuki teatralne. A może zubożała rodzina Morsztynów przez swoistą dumę izolowała się od bogatych Morstinów? Serdeczniejsze i bardziej ożywione więzy łączyły nas z rodziną ojca „po kądzieli”, t.j. z licznymi siostrami mojej babki i ich potomstwem. Wszystkie te siostry były wychowane w kulturze francuskiej, a najmłodsza z nich, Józefa Pfiffer von Altishofen, mieszkała stale w bajecznym bogactwie w Szwajcarii, gdzie jej mąż był współwłaścicielem licznych hoteli Ritza. Jej coroczne wizyty w Polsce były wielkim wydarzeniem dla całej rodziny. Przyjeżdżała osobno wynajętym wagonem, z panną służącą , parą paskudnych, zatuczonych psiaków – mopsów i kuframi prezentów dla całej rodziny. Od dziecka najbardziej fascynował mnie pierścień na palcu cioci Józi, wpatrywałam się w niego, jak zaczarowana i pamiętam doskonale do dziś. Był to duży, wielkości obecnej 5-złotówki, nieco owalny, na gładko oszlifowany szmaragd, ale jasno-błękitnej barwy, a wewnątrz niego połyskiwały maleńkie, złote punkciki. Przyjazdy cioci Józi były okazją dla zjazdów rodzinnych, podczas których wszystkie siostry zawzięcie się kłóciły, oczywiście po francusku. Podobno w młodości bez przerwy biły się i wydzierały sobie włosy. Ten temperament pozostał mojej babce do końca życia. Gdy coś wyprowadziło ją z równowagi tłukła porcelanę, albo wybiegała z rewolwerem przed dom i strzelała w powietrze. Dokuczała mojej mamie, która bała się jej panicznie (ale gdy umierała w styczniu 40 roku okazało się, że zawsze moją mamę bardzo kochała i tylko ją chciała mieć przy sobie). Co roku odwiedzaliśmy ją; przyjmowała nas z radością i serdecznie, piekąc na tę okazję wspaniały tort orzechowy, jednak już na trzeci dzień wybuchała kosmiczna awantura, pakowaliśmy manatki i wracaliśmy do domu. Lubiła mnie, bo chyba ja jedna nie bałam się jej awantur. Nie przeszkadzało to jej jednak nazywać mnie często „cette petite imbecile” (ta mała idiotka) Gdy czasem odwiedzała nas w Warszawie w największą pasję wprawiało ją, gdy brano ją przez telefon za mężczyznę, bo miała gruby głos. Miała dwoje dzieci: mojego ojca i jego o rok młodszą siostrę, moją bardzo ukochaną ciocię Renię (Wyleżyńską). Zawsze jednak faworyzowała mojego ojca, co na szczęście nie odbiło się zupełnie na stosunkach między rodzeństwem, które zawsze były wyjątkowo serdeczne. Ciocia Renia z kolei miała też jedną córkę, o 12 lat ode mnie starszą, która w latach trzydziestych wyszła za mąż za Austriaka, Karola Laschtowiczkę. Tego babka nie mogła jej darować. Nie wpuszczała ich, ani dwojga ich dzieci, swoich prawnuków do domu, nie mówiąc o nich inaczej, jak „ces sales Boches” (te wstrętne Szkopy)
Najdawniejsze wspomnienia mam z Warszawy, z willi, pięknie położonej nad jeziorkiem Kamionkowskim, naprzeciw parku Skaryszewskiego (obecnie Paderewskiego), którą ojciec kupił, gdy miałam 3, czy 4 lata. Wchodziło się do niej od ulicy Grochowskiej, przechodząc przez jakiś obskurny plac fabryczny, a po minięciu furtki w murku, otaczającym nasz ogród, każdy stawał oniemiały z zachwytu nad bogactwem kwiatów i krzewów. Ogród schodził tarasami aż do jeziora, a tarasy obsadzone była pnącymi różami. Wokół willi także rosły pienne i krzaczaste róże, a również inne kwiaty i krzewy, kwitnące od wczesnej wiosny, aż do mrozów. Oboje moi rodzice byli zapalonymi ogrodnikami (mama ukończyła nawet w młodości szkołę ogrodniczą) Pamiętam, jak kiedyś na imieniny mamy ojciec, zawsze dowcipny, w prezencie dla niej zakupił furkę gnoju! Sama willa była w jakimś bardzo przedziwnym stylu, raczej szpetna, natomiast wnętrze mój ojciec, wielki znawca sztuki, urządził równie wygodnie, co pięknie. Pełno tam było stylowych mebli, starych obrazów, dagerotypów i pamiątek rodzinnych., z których jedną z najcenniejszych stanowiła unikatowa majolikowa, ręcznie malowana, lampa nieborowska, prezent dla mojego dziadka od jego przyjaciela, Radziwiłła. Była ona w kształcie walca, ok. 50 cm wysokości, oparta na 4 orlich szponach z brązu. Z jednej strony miała herb Morsztynów (Leliwa), a z drugiej kopię obrazu Juliusza Kossaka „Morsztyn pod Chocimem”. Był piękny i cenny księgozbiór z uroczymi perełkami, jak np. modlitewnik 18-wieczny, gdzie wśród modlitw na różne okazje była też „Krótka modlitwa dla spadających z dachu”. Była, również 18-wieczna książka lekarska, w której na bezpłodność zalecano kobiecie napić się wody, wyciekłej, po pojeniu, z pyska ogiera, a na robaki w uszach (!) zalecano: „Podłóż im twarożku, a wynijdą do niego”. Był 19-wieczny podręcznik dobrych manier, który przestrzegał, aby „nie tupać nogą przy ogryzaniu kości”. Do willi ojciec dobudował półkolisty, oszklony wykusz, gdzie mama hodowała kwiaty, głównie pięknie kwitnące kaktusy, a także olbrzymi, rozłożysty filodendron, w gałęziach którego mieszkała para synogarlic. Mieliśmy gosposię, Michalinę, która śpiewała jakieś rzewne ballady. Jedna zwrotka była tak zagadkowa, że zastanawiałam się całe dzieciństwo, co mogła znaczyć i dlatego pamiętam ją do dziś: „A wtem się wzięła jaskółeczka mała – i tak dziewczynie zadaaała strzała”. Pamiętam założenie pierwszego, automatycznego telefonu (dawniej kręciło się korbką i zamawiało numer przez telefonistkę), a nawet nasz pierwszy numer: 10-31-03 Ojciec miał wielu przyjaciół malarzy i rzeźbiarzy, i chociaż nigdy się u nas nie przelewało, zawsze pożyczał im pieniądze. Gdy nie mogli zwrócić długów, godził się na spłatę w naturze, w rzeźbach, czy obrazach. Wyobrażam sobie, jak wielkim poświęceniem musiało być dla niego sprzedać tę wypielęgnowaną z miłością posiadłość, i to dla ratowania nie swojego, lecz szwagierki majątku, co opiszę dalej. Tak wielka była jego miłość do mojej matki. Tutaj więc chyba miejsce, aby poświęcić mu osobny rozdział.
 

II. Mój ojciec.

Był osobą zupełnie wyjątkową. Pochodził z zubożałego odłamu rodziny, którą, jak opowiedziała mi moja ciotka, ale o czym nigdy się nie wspominało, wyzuł z majątku jakiś kurator osieroconych dzieci, fałszując testament. Mój dziadek, Bronisław Morsztyn, był adwokatem i mieszkał w Warszawie. Gdy był jeszcze w pełni sił zakupił t.zw. obecnie „chatę” - mały i biedny mająteczek na granicy pow. grójeckiego i radomskiego, z małym, drewnianym domkiem, ale z przepięknym widokiem na płynącą w dole Pilicę i lasy i łąki, leżące za nią. Dziadek zmarł bardzo młodo, a babka na stałe zamieszkała z dwójką dzieci, moim ojcem, Rogerem, i jego o rok młodszą siostrą, Renatą (później Wyleżyńską) na wsi, powierzając gospodarowanie administratorowi. Ojciec naprawdę miał na imię Roger – Eustachy – Aleksander – Bronisław, ale w rodzinie był nazywany, od jakiegoś zdarzenia z jego dzieciństwa – Myszy. Początkowo ojciec uczył się w gimnazjum w Radomiu, a po usunięciu go ze szkoły za udział w sławnym strajku w roku.1905 zdał jako ekstern maturę w Petersburgu. Następnie wyjechał do Paryża, gdzie studiował najpierw malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych i gdzie poznał moją matkę i zakochał się w niej. Mama jednak powiedziała, że nie wyjdzie za mąż za malarza, i wówczas ojciec przeniósł się na politechnikę i błyskawicznie i z wyróżnieniem ukończył dwa fakultety: chłodnictwa i inżynierii lotniczej. Od tego czasu pracował zawsze jako inżynier i jedynie dla rodziny projektował meble (co można zobaczyć w moim obecnym mieszkaniu). Po pierwszej wojnie zajął się samochodami – był pionierem motoryzacji. Jako referent ds. samochodowych w r. 1923 w Ministerstwie Robót Publicznych współpracował w wydaniu pierwszego kodeksu drogowego. Z Francji sprowadzał z demobilu samochody. W tym czasie miał jakiś mały, nie pamiętam jakiej marki, samochodzik, w którym przeżył zabawny wypadek. Otóż, gdy wraz z mamą jechali szosą, naraz z rowu, prosto pod samochód, wyskoczyła wielka świnia. Nie można już było zahamować. Samochód wjechał na świnię i... zawisł na niej! Świnia rozpaczliwie kwiczała, mama, wrażliwa na cierpienie zwierząt, uciekła w pole. Dopiero sprowadzeni przez ojca pracownicy rolni pomogli podnieść samochodzik i uwolnili świnię, która, jak gdyby nic, pomaszerowała do domu, z lekka opalonym od rury wydechowej grzbietem. Później ojciec związał się z Polskim Fiatem, a równocześnie był jednym z redaktorów tygodnika „Auto”, a przed wybuchem Drugiej Wojny otworzył własny salon samochodowy „Morsztyn i Spółka” posiadając licencję na BMW (w Warszawie) i Volvo (na ciężarówki na cała Polskę). Tutaj muszę opowiedzieć przedziwną historię, z tym związaną. Otóż ojciec na ostatnich przed wojną Targach Poznańskich wystawił dwie, warunkowo z Szwecji sprowadzone, ciężarówki Volvo. Nastąpiła jednak mobilizacja i ciężarówki zarekwirowało nasze wojsko. Co się działo w czasie wojny – wiadomo. Z jednego naszego mieszkania wysiedlili nas Niemcy, następne legło w gruzach, Warszawa wraz ze wszystkimi urzędami i archiwami została spalona, z majątków nas wysiedlono, zamieszkaliśmy najpierw w Łobzie, potem w Koszalinie, wreszcie w Szczecinie. I tutaj dopadł ojca Urząd Skarbowy grożąc egzekucją z tytułu nieopłaconego cła za owe ciężarówki! Ale jeszcze dziwniejszym zbiegiem okoliczności w nielicznych, uratowanych naszych dokumentach zachował się ów kwit rekwizycyjny!
Ojciec interesował się absolutnie wszystkim: historią, ekonomią, rolnictwem, literaturą turystyką, pasjonował się wszystkimi wynalazkami, prenumerował czasopisma zarówno techniczne, jak i geograficzne i historyczne, w domu potrafił wszystko naprawić i ulepszyć. Kursował stale między Brudzewem a Warszawą, gdzie odstąpiono mu maleńkie mieszkanko w podziemiach Automobilklubu w Al. Szucha. Zajmował się również pracą społeczną, wówczas, gdy zarządzał Brudzewem – zakładał spółdzielnie, gdy był w Warszawie – brał czynny udział w Automobilklubie. Sam sporządzał wszystkie kalkulacje i bilanse, podpowiadał ciotce, jakie uprawy są najkorzystniejsze, zbudował w Brudzewie mleczarnię, oprócz tradycyjnej uprawy buraków cukrowych, które z powodu bardzo niskiej ceny cukru nie przynosiły dochodów, zakontraktował uprawę maku dla przemysłu farmaceutycznego, tak że majątek zaczął przynosić dochody. Teraz często zastanawiam się, skąd brał na to wszystko czas! – bo jeszcze miał go również dla mnie, początkowo opowiadając (i rysując) piękne bajki, później zabierając mnie na wycieczki, do teatru lub kina, ucząc kochać przyrodę, prowadzić samochód, pływać. Do tego zawsze był w dobrym humorze, zawsze optymistą, po utracie wszystkiego i (dosłownie) głodując, powtarzał „jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”. Miał fantastyczne poczucie humoru, lubił płatać niewinne figle, pisywał zabawne wierszyki, wymyślał nowe zabawy. Był również nieustraszony – w wojnie „bolszewickiej” dowodził samochodem pancernym, odznaczony medalem Virtuti Militari, gdy otoczony przez wroga i odcięty od swego oddziału, z palącego się pojazdu wyciągnął ciężko rannego kolegę i klucząc rowami, zakopawszy dystynkcje oficerskie na wypadek dostania się w ręce Sowietów, wydostał się z otoczenia i uratował kolegę. Byłam dzieckiem, kiedy w zimie, gdy jezioro przed naszą willą pokryło się lodem, dwóch chłopców wpadło do przerębla i zaczęło tonąć. Ojciec bez namysłu zrzucił tylko buty i marynarkę i wskoczył do wody ratować ich. Wydostał ich obu, a w mojej pamięci utkwił widok ojca koloru sino-purpurowego w wannie, gdy nacierała go mama i jedna z ciotek. A już w czasie okupacji, gdy we wsi w Brankowie Niemcy odkryli tajną organizację komunistyczną i wywieźli 10 gospodarzy, ojciec z narażeniem życia natychmiast pojechał do władz powiatowych i poręczył za nich tak, że wszystkich, oprócz jednego, uwolnili. Jeszcze do niedawna rodzina jednego z nich, osiadła po wojnie w Szczecinie, przynosiła zawsze kwiaty na grób ojca... Zaraz po wojnie sprowadził do Szczecina kilku dobrych rzemieślników, którym na wsi marnie się powodziło, wystarał się dla nich o pracę i pomógł zagospodarować. Jeden, malarz pokojowy, szybko bardzo się wzbogacił, drugi, stolarz, został instruktorem w Szkole Rzemiosł, trzeci otworzył piekarnię. Był prawdziwym demokratą: nie miał w sobie ani odrobiny snobizmu, szanował odmienne poglądy i wyznania, status społeczny, czy majątkowy był dla niego absolutnie obojętny. Pozwalał się nazywać „panem hrabią” tylko dlatego, że robiło to przyjemność ludziom niższego pochodzenia. Kochali go i szanowali wszyscy – chłopi, bo pierwszą rzeczą, gdy wprowadził się do Brudzewa było wyremontowanie domków, t.zw. czworaków dla służby folwarcznej i zbudowanie świetlicy, Żydzi, bo traktował ich przyjaźnie i robił z nimi dobre interesy, koledzy, którym zawsze dobrze radził i nie odmawiał pożyczek. Dla mamy, która w przeciwieństwie do niego była wieczną pesymistką o radykalnych poglądach, był zawsze pełen miłości, wyrozumiałości i cierpliwości. Nazywał ją żartobliwie „Saint Magloire” od powieści, o ile pamiętam Dorgelesa, o bardzo kochającej się rodzinie do której zjechał brat pana domu, zakonnik, za życia uznany za świętego i przez skrępowanie swoją świętością, któremu musieli się poddać wszyscy domownicy, zburzył całe ich życie i doprowadził do katastrof.
Ojciec zmarł nagle w roku 1950., na ulicy Podleśnej, gdzie mieszkam dotychczas.
 
III. Wczesne dzieciństwo w Warszawie
Były to lata dwudzieste i byłam małą dziewczynką, bardzo chorowitą., więc otaczaną wielką troską i poddaną wielu zakazom. Miałam wielką przyjaciółkę, Zosię, (zginęła w Powstaniu Warszawskim) córkę zaprzyjaźnionego z nami domu państwa Jarkowskich. Pan Jarkowski miał na ulicy Grochowskiej, więc niedaleko nas, mała fabryczkę, chyba pomp, i przeważnie albo ja u nich spędzałam czas. albo Zosia u nas. Gdy dorosłyśmy do wieku szkolnego, rodzice wynajęli dla nas wspólną nauczycielkę, a egzaminy kontrolne z przerobionego programu zdawałyśmy w szkole. Bardzo często całe dnie spędzałam z ciotecznym rodzeństwem, dziećmi siostry mamy, cioci Rysi i jej męża, znanego architekta, profesora Romualda Gutta, w ich ślicznej willi na ulicy Wrońskiego Pamiętam, jak będąc małymi dziećmi biegaliśmy na golasa po ich ogrodzie, a wuj Romek polewał nas wodą z węża. Co miesiąc druga moja ciocia Kwasieborska, urządzała w mieszkaniu na ulicy Litewskiej specjalne przyjęcia dla dzieci z rodziny Nieodmiennie była do picia czekolada, fura ciastek i małe niespodzianki. Pamiętnym tam dla mnie zdarzeniem był pokaz ówczesnego cudu techniki, pierwszego radia, t.zw. kryształkowego. Bardzo zawsze lubiłam wuja Stasia Kwasieborskiego, bo rozmawiał ze mną, jak z dorosłą osobą. Ciocia Leta jednakże miała z nim dużo kłopotów, gdyż niemiłosiernie ją zdradzał. W ich domu częstym gościem była znana aktorka, Mieczysława Ćwiklińska, spokrewniona z wujem przez Trapszów, a także sławny Ossowiecki, który potrafił bezbłędnie, z najdrobniejszymi szczegółami, odgadnąć zawartość zamkniętej torebki (czego doświadczyła moja mama), a także – co również się sprawdzało – widział poświatę nad głowami ludzi, którzy w ciągu 3 dni mieli umrzeć, lub zginąć tragicznie.
Życie towarzyskie w tych czasach było bardzo ożywione. Każdej niedzieli, po kościele, szło się z wizytą na obiad (zawsze niosąc pudło ciastek) do rodziny, albo zaprzyjaźnionego domu, albo też goście przychodzili do nas. Do częstych gości należała cioteczna siostra (przez Unrugów) mojej mamy, znana rzeźbiarka, Zofia Trzcińska-Kamińska, z powodu potężnej budowy ciała zwana w rodzinie ciocią Hipą (od hipopotama). W szczególny sposób była ona związana z moją mamą: jako młoda dziewczyna odznaczała się nieposkromionym temperamentem i dzikimi pomysłami, i kiedy moja mama, sporo od niej starsza i uznawana za wzór wszelkich cnót i dobrego wychowania, studiowała w Paryżu, ciotkę Hipę wysłano pod jej opiekę. Miała z nią mama Krzyż Pański: a to niesforna Zosia wygoliła sobie włosy na czole, żeby „mądrzej” wyglądać, a to zakochała się w murzynie, a to przy przekraczaniu granicy zgubiła wszystkie dokumenty....... Lubiłam bardzo chodzić do ich willi, blisko domu Guttów, przy ulicy Myśkiwieckiej, i buszować po jej rzeźbiarskiej pracowni. Jej oryginalne pomysły były stałym tematem anegdot rodzinnych, np. kiedy zamówiła mszę w intencji... udanego wykonania, zamówionego u niej, pomnika Stalina! Jej mąż, wuj Zimek, profesor rysunku i bardzo utalentowany malarz, wyglądał przy niej mizernie i był całkowicie zdominowany przez żonę. Siostra ciotki Hipy, ciotka Nuna, gospodarzyła wraz z mężem w rodzinnym majątku Unrugów, Leścach. Mieli wiele dzieci, jednak moi rodzice nie chcieli, abym się z nimi spotykała, gdyż podobno była to banda rozhukanych dzikusów. Ciocia Nuna była jeszcze potężniejszej budowy, niż jej siostra. Jej olbrzymi biust stał się kiedyś powodem skandalu towarzyskiego, o którym sama, zaśmiewając się, opowiadała. Otóż wybrała się na wielki bal ziemiański i na tę okazję włożyła koronkową suknię na jedwabnym spodzie. Miała wielkie powodzenie, ciągle ją ktoś zapraszał do tańca. Kiedy jednak usiadła, żeby odpocząć, zobaczyła z za swego olbrzymiego biustu, że ma gołe kolano. Zwróciła się do towarzyszącego jej młodego człowieka, pytając, czy przypadkiem jej spód się nie zawinął. Na to ów, spuszczając oczy, wyszeptał: Przecież pani w ogóle nie ma spodu... Okazało się, że przy ubieraniu się, cały spód zrolował się na biuście! Opowiadała, jak straszną dla niej chwilą było, wiedząc, że jest prawie naga, przemaszerowanie przez salę do wyjścia! Niedaleko Kamińskich i Guttów mieszkała ciocia Anielusia Zagórska, krewna i tłumaczka Conrada, a także dziedziczka jego praw autorskich na j. polski.. Jej siostra, Karola, mieszkała stale w Stanach Zjednoczonych i pracowała najpierw jako śpiewaczka operowa, a następnie jako nauczycielka śpiewu w jakimś żeńskim collegu w Detroit. Po wojnie, już po śmierci siostry, gromadziła pomoc ubraniową i żywnościową dla rodziny, a potem wróciła do Polski, i nawet przez kilka miesięcy mieszkała u nas w Szczecinie na Podleśnej, kontynuując pracę siostry (u nas, w Szczecinie, tłumaczyła „Smugę Cienia”), dopóki ustrój komunistyczny nie pozbawił jej praw autorskich. Przy tłumaczeniu często prosiła o moją pomoc, bo już nieco zapomniała język polski. Zmarła w Lublinie, w strasznych warunkach mieszkaniowych u swej kuzynki, Gabrieli Zarembiny, a pamiętając o mojej skromnej pomocy językowej, zapisała mi w testamencie bransoletę z brylantem. Także kiedyś ze Stanów Zjednoczonych zjechała do nas na Grochowską kuzynka ojca, ciocia Helenka Morsztyn, znana w Stanach pianistka. Jej wizyta była okazją do wielkiego przyjęcia rodzinnego, wyprawionego przez mamę, i w bardzo dziwny sposób zaważyła na całym moim życiu. Otóż siedząc obok mnie, wzięła moją małą rączkę, zaczęła ją wyginać i ugniatać i orzekła: - to dziecko ma idealną rękę do fortepianu. Powinniście uczyć ją grać! – Mama wzięła to sobie do serce i tak zaczęła się moja gehenna. Zawsze byłam absolutnie niemuzykalna, z całego serca nienawidziłam zaczętych od tej pory lekcji muzyki. Po wielu latach potrafiłam już jako tako zagrać „Gdybym ja była słoneczkiem na niebie”, a po oddaniu mnie do internatu w Rabce, rodzice nadal opłacali mi dodatkowe lekcje u pełnej temperamentu Włoszki, pani Hubisztowej. Na szczęście pani ta, doprowadzona do ostateczności moją tępotą muzyczną, pobiła mnie po głowie tomem nut Różyckiego, ja się rozpłakałam i napisałam rozpaczliwy list do rodziców, błagając ich, żeby zamiast tych przeklętych lekcji muzyki zafundowali mi lekcje angielskiego (obowiązkowy w szkole był francuski). Rodzice zgodzili się, a ja angielskiego uczyłam się błyskawicznie i z wielką przyjemnością, a język ten stał się podstawą całego mojego dalszego życia zawodowego. Nawet teraz, gdy jestem już staruszką, pracuję jako ceniony tłumacz angielskiego i całkiem nieźle zarabiam. Siostra tej cioci, ciocia Iza Wołodkiewicz, mieszkała z bardzo niezaradnym i wiecznie zadłużonym mężem i pięciorgiem dzieci, najpierw pod Warszawą, gdzie ich czasem odwiedzaliśmy, a potem w bardzo skromnych warunkach w Warszawie. Z tych dzieci, bardzo uzdolniony literacko (widocznie po Morsztynach) najstarszy Wicek, pisywał dość frywolne wiersze i planował ich wydanie z ilustracjami Maji Berezowskiej. Nie doczekał tego - zginął w Powstaniu Warszawskim. Drugi syn, Polo, odnalazł się po wojnie w Anglii, w jakimś zakładzie dla umysłowo chorych, trzeci, Kazio, najmłodszy z rodzeństwa, ukończył po wojnie medycynę i wyjechał do Kanady, gdzie wkrótce zginął tragicznie, zabłądziwszy na polowaniu w puszczy. Przetrwały 2 córki: Helenka i Elizka, z którymi jednak od wielu lat urwały się moje kontakty. Natomiast brat tych ciotek, Paweł, był członkiem pierwszego rządu emigracyjnego. Inna ciocia, to ciocia Olina Trepczyna, kuzynka mamy, z domu Kurnatowska. Odznaczała się wielkim poczuciem humoru, umiała śmiać się do łez i swoim śmiechem zarażała wszystkich naokoło. Nazywałam ją „ciocią z bajki” bo zawsze dostawałam od niej jakieś cudowne, małe prezenciki. Jedyna ich córka, Zula, dużo ode mnie starsza, uważana była za ekscentryczkę. Ku zgorszeniu całej rodziny swój pokój, w mieszkaniu wujostwa w Al. Róż, umeblowała w stylu nowoczesnym, z ciekawymi efektami świetlnymi. Ciotka Olina zginęła w Powstaniu Warszawskim, zamordowana przez Własowców.
Przez pewien czas mama prowadziła mnie na lekcje rytmiki. Po tych lekcjach szłyśmy z mamą na szklankę pysznego kefiru wyrobu Kasińskiego, podawanym w zielonych butelkach, wraz z pierniczkiem, w firmowym, małym sklepiku przy Brackiej, czy Jasnej, gdzieś naprzeciwko sławnej kawiarni Ziemiańskiej, pod którą wtedy siadywali, czekając na zlecenia, posłańcy. Obecnie „posłaniec” kojarzy się z kimś młodym, ale tamtych posłańców pamiętam jako staruszków ubranych w charakterystyczne czapki – rogatywki.
Byłam dzieckiem bardzo chorowitym, dużo czasu spędzałam w łóżku z powodu częstych nawrotów anginy, a prawie stale na ścisłej diecie, z powodu chronicznej dyzenterii. Żeby mi poprawić apetyt na suche bułki, mama dawała mi do jednej ręki bulkę, do drugiej kiełbasę, którą jednak wolno mi było tylko wąchać. Wycinali mi i ślepą kiszkę i t.zw. trzeci migdał. Samej tej operacji nie pamiętam, ale za to doskonale wizytę kontrolną. Mama dała mi bukiecik konwalii, które miałam wręczyć doktorowi, ale kiedy zobaczyłam nad sobą twarz swego oprawcy, z całej siły trzasnęłam go w nos tym bukietem i nie zapomnę swojej złośliwej satysfakcji, gdy ten na klęczkach szukał pod biurkiem swoich okularów!
W owym czasie wszystkie dzieci rywalizowały w zbieraniu folii z czekolady i ugniataniu z niej kul, „na murzynka”. Dotąd nie wiem, czy istotnie były one przekazywane na cele misji w Afryce, ale wówczas wyobrażaliśmy sobie, że kiedy uda nam się ulepić dostatecznie wielką kulę, to dostaniemy za nią prawdziwego murzynka! Z powodu wiecznej diety moje kule były bardzo maleńkie, co mnie bardzo martwiło.
Moja mama przez pewien czas pracowała społecznie w, jak to się nazywało, „Towarzystwie Pomocy dla Rakowatych”, zorganizowanym przez margrabinę Wielopolską. Było to jakby prekursorstwo obecnego Hospicjum, chociaż ochotniczki zajmowały się głownie sprawami organizacyjnymi i pomocą materialną, a nie pielęgniarstwem. Wówczas też odbywały się pierwsze próby zwalczania nowotworów promieniowaniem, z czym wiązano ogromne nadzieje.
Z tego wczesnego dzieciństwa na Grochowskiej pamiętam doskonale, a miałam wówczas 4 lata, Przewrót Majowy – płaczącą mamę, zakaz wychodzenia do ogrodu, gdzie trafiały zbłąkane z mostu kule. Wkrótce po tym skończył się pierwszy etap mego świadomego życia, gdy ojciec, dla powodów, które opiszę dalej, sprzedał willę i zamieszkaliśmy na wsi.
 
Rozdział IV. Brudzew
Najwięcej chyba wspomnień mam z Brudzewa. Mój dziadek, Wacław, najmłodszy z rodzeństwa Kurnatowskich, pozostał jako mały chłopiec w majątku pod opieką starego ekonoma, podczas gdy jego starsi bracia bili się w powstaniu, a siostra, Halina, za spiskowanie siedziała w więzieniu. Nie znałam nikogo z nich, gdyż wszyscy wymarli przed moim urodzeniem. Siostra dziadka była bardzo utalentowana. Podobno pięknie haftowała (w więzieniu – swoimi włosami), zajmowała się też trawieniem w marmurze i snycerstwem. Po powstaniu mój dziadek, w celu odbudowania ogołoconego i wyniszczonego kontrybucjami majątku, już żonaty z moją babką, Marią Unrug, zatrudnił się jako administrator w latyfundiach Gawrońskich na Litwie. Dziadek był kalwinem, a babka gorliwą katoliczką, pobierając się zawarli umowę, że jeżeli będą synowie, to wychowywać ich będą na kalwinów, a jeżeli córki – na rzymskie katoliczki. No i było 5 córek, a dziadek dotrzymał umowy. Najstarsza – Krystyna, moja matka, następna Cecylia, niezamężna, dalej Henryka, dalej Aleksandra, zamężna za inżynierem – chemikiem, Kwasieborskim, zginęła w Powstaniu Warszawskim, a jej jedyny syn, mój ukochany kuzyn Wojciech, młody prawnik, rozstrzelany i pochowany na Palmirach. Henryka, (ciocia Rysia) żona znanego architekta, członka PAN, prof. Romualda Gutta, miała 4 dzieci: Marię (Maruchnę), niezwykle uzdolnioną chemiczkę, Anielę, Jana i Michała. Maruchna i Aniela, złapane na początku okupacji na tajnym zebraniu koleżeńskiej organizacji, zostały wywiezione do Oświęcimia, gdzie Maruchna zmarła, a Aniela, moja rówieśniczka i nieodłączna towarzyszka zabaw, wróciła z gruźlicą kręgosłupa, a dzięki stosunkom swego ojca, udało się transportem szwajcarskiej prywatnej fundacji na rzecz ofiar wojny, wywieźć ją do Szwajcarii, gdzie długie lata spędziła w kołysce gipsowej, równocześnie studiując w uniwersyteckim sanatorium w Leysin. Po wyzdrowieniu została zatrudniona w ONZ w Szwajcarii, wyszła tam za mąż, urodziła syna, obecnie lekarza, czasami przyjeżdża do Polski i nadal bardzo się kochamy. Jan natomiast zginął rozstrzelany jako żołnierz Szarych Szeregów. Michał, podobnie jak jego ojciec, jest wziętym architektem w Warszawie, ale nie utrzymujemy stosunków. Najmłodsza z sióstr Kurnatowskich, Teresa., o dziwnej „demonicznej” urodzie, miała licznych konkurentów m.in. Witkacego, który często ją portretował, a w końcu wyszła za mąż za Kazimierza Raszewskiego, który z powodu niezaradności i chorobliwego wręcz lenistwa nie mógł nigdzie utrzymać się w pracy i na koniec z żoną i dwojgiem dzieci, Ewą (obecnie Studzińską) i Jackiem, na stałe zamieszkał w Brudzewie. Po śmierci dziadka majątek przypadł Cecylii, jedynej niezamężnej córce, a folwarczek – Ojcówek, z uroczym domkiem, pięknym sadem i zarośniętymi chaszczami wałami po średniowiecznym zamku, Henryce.
Ciotka Cesia
w młodości studiowała w Paryżu malarstwo i miała wielki talent. Przepowiadano jej świetną przyszłość, porównywano do Olgi Boznańskiej. Jednakże po odziedziczeniu majątku stwierdziła, że nie można dobrze robić dwóch rzeczy naraz, porzuciła zupełnie malarstwo i całkowicie oddała się gospodarowaniu i największej pasji – hodowli koni, pół krwi arabów. Jej szkice, niedokończone portrety, w tajemnicy przed ciotką ratowaliśmy czasem ze strychów. Ciotka Cesia była bardzo ładna, lecz niesłychanie zaniedbana. Od świtu biegała po polach, zawsze w dziurawych i zabłoconych butach i w jakiejś kapocie, którą trudno było nazwać suknią, lub płaszczem, a wieczorem, zmęczona, drzemała w sieni przy piecu, na kanapie w otoczeniu swoich ukochanych, obrzydliwie śmierdzących i złośliwych jamników. Ale na cześć specjalnie szanownych gości potrafiła doprowadzić się do porządku, a nawet, jedyna z 5 sióstr, delikatnie się podmalować. Wymagała nienagannych manier. Nie do pomyślenia byłoby w czasie obiadu zgarbić się, czy oprzeć łokcie na stole, mówić zbyt głośno lub z pełnymi ustami, a najlepiej w ogóle nie mówić, bo „dzieci i ryby głosu nie mają”.. Gdy my, dzieci i młodzież, skarżyliśmy się na te, zbyt w naszym mniemaniu surowe, wymogi, opowiadano nam, jak to za naszą prababką, wówczas nastolatką, stał lokaj z szydłem w ręku i gdy tylko „panienka” zgarbiła się, miał obowiązek kluć ją tym szydłem w plecy. Ciotka Guttowa była bardziej tolerancyjna i nasze zachowanie podlegało kryteriom: „co wolno we dworze”, „co wolno na Ojcówku” i „czego nie wolno nawet na Ojcówku”. Ciotka Cesia była moją chrzestną matką i chyba bardzo ubolewała, że rolnictwo wcale mnie nie interesuje. Wyciągała mnie na długie spacery po polach, których to spacerów nie cierpiałam, tym bardziej, że stale zwracała mi uwagę, jak ładnie chodzić i stawiać stopy. Natomiast kochałam konie i pod okiem cioci Cesi nauczyłam się doskonale je oceniać. Znałam rodowody każdego i zawsze brałam udział w corocznym nadawaniu imion źrebakom (każdego roku na kolejną literę alfabetu) i wpisywaniu ich do księgi stadnej, oraz w selekcji, które zachować do chowu, a które sprzedać. Stadnina brudzewska była wyróżniona licencją sprzedawania młodych ogierków do państwowego stada ogierów. Takie źrebce po sprzedaży przechodziły test sprawnościowy i jeżeli pomyślnie go zdały, hodowca dostawał premię. Dlatego było korzystne, aby takie młode ogierki ujeździć, a ponieważ na dwulatka waga jeźdźca wraz z siodłem nie mogła przekraczać 50 kg., obowiązek, a może raczej przywilej, ujeżdżania przypadł mnie. Nie było to zresztą ani trudne, ani niebezpieczne, gdyż konie były nadzwyczaj łagodne i rozpieszczane od urodzenia.
Ciotka Cesia zmarła jesienią w roku 38. Pogrzeb jej, na który zjechały wszystkie sąsiedztwa, stał się legendą. Na cmentarzyk rodzinny, za parkiem, trumnę na wozie wiozło 6 koni ze stadniny. Reszta koni i źrebaki trzymane na uzdach, stały wokół murka cmentarnego. Gdy kondukt się zbliżył, wszystkie konie, i te w zaprzęgu i te czekające, zarżały. Było to tak przejmujące, że wielu ludzi zaczęło płakać.
A niecały rok po tym, zanim przeprowadzono postępowanie spadkowe, wybuchła wojna.
Dwór i najbliższe sąsiedztwa.
Stary dwór w Brudzewie uszkodzony przez pożar, został rozebrany jeszcze przed moim urodzeniem, a nowy został zbudowany wg projektu wuja Gutta w polskim stylu, z dwoma gankami na kolumnach, wielką sienią, podzieloną na dwie części: w pierwszej stał duży okrągły stół, z krzesłami, projektu mojego ojca, (można go dziś zobaczyć w moim domu na Podleśnej) i wielka, kolbuszowska komoda, w której ciotka Cesia przechowywała różne skarby. W drugiej, z której prowadziła klatka schodowa na górę, także z okrągłym stołem i krzesłami, a także kanapą, i, co najważniejsze, olbrzymim koksowym piecem, skupiało się codzienne życie, bo „salon” i „jadalnia” były używane „od wielkiego dzwonu”. Na ścianach wisiały obrazy – piękne kopie włoskich mistrzów odrodzenia i baroku, malowane przez moją prababkę Unrużynę, a także kilka portretów Witkacego. W salonie poczesne miejsce zajmowało wielkie, majolikowe popiersie – prawdopodobnie jakiegoś maga Wschodu, bo z głowy spływał mu na piersi bajecznie kolorowy zawój. Zaprzyjaźniony z ciotką Cesią, znany antykwariusz warszawski, twierdził, że ma on wielką wartość i cały Brudzew można by za niego kupić. Popiersie to dotąd gdzieś istnieje – na początku wojny wywiózł je dla ratowania do Warszawy wuj Kwasieborski, a jego mieszkanie na ul. Polnej, naprzeciw Politechniki, nie zostało zniszczone. tylko kompletnie ograbione w czasie Powstania.
Olbrzymie strychy dworu brudzewskiego mieściły skrzynie pełne pamiątek, rękopisów, pamiętników, roczników starych gazet. Na pewno byłyby skarbem dla historyków i kronikarzy. Dokładną inwentaryzację ich zawartości odkładano zawsze na potem. Lubił tam buszować Wojtek i czasem wydobywał perły: na przykład przezabawne okazy cenzury rosyjskiej: w opisie dekoracji jakiejś uroczystości dziennikarz podał, że był tam „rząd drzewek pomarańczowych” a do słowa „rząd” ręka cenzora dodała „prześwietny i łaskawy”. W piwnicy również był skarb, a może jest tam dotychczas: Na chrzest najstarszego swego wnuka, Wojtka Kwasieborskiego, dziadek Kurnatowski podarował mu beczkę węgrzyna, z zastrzeżeniem. że można ją dopiero otworzyć, gdy Wojtek dorośnie. Beczka została zakopana w piwnicy, a gdy Wojtek osiągnął pełnoletność zaczęto jej poszukiwać i nigdy nie odnaleziono!
Dwór był obrośnięty winobluszczem pełnym ptactwa, od frontu - południa, z widokiem na staw, oddzielający dwór od miasteczka, a za stawem gotycki kościółek. Na wprost ganku zachodniego rósł olbrzymi platan, a pod nim, zaznaczone głazami, groby ukochanych psów, dalej rozległy angielski park. Na trawniku parku często pasły się owce, które nie tylko wyglądały bardzo malowniczo, ale jeszcze strzygły trawę lepiej, niż kosiarka. Wełna tych owiec była sprzedawana do sławnej fabryki włókienniczej Leszczków, która wydawała dostawcom premiowe kupony, za które, po obniżonych cenach, można było kupić piękne materiały i koce, tak, że wszyscy nosili leszczkowskie garnitury i kostiumy. Za parkiem płynęła struga, Kiełbaska, stanowiąca granicę z sąsiednim majątkiem, Brudzyniem, nad nią mały lasek, zwany Łysą Górką, a w nim, ogrodzony murkiem i pełen kwiatów rodzinny cmentarzyk. Brudzyń należał do rodziny Kożuchowskich. Tutaj warto opowiedzieć pewną historię: mój pra-pradziadek Kurnatowski, będąc młodym człowiekiem, serdecznie przyjaźnił się z młodym Kożuchowskim, odwiedzali się konno codziennie. Niestety, droga z jednego dworu do drugiego była daleka, bo wiodła naokoło, przez miasteczko, i jedyną groblę między stawami, przez które płynęła Kiełbaska. Przyjaciele postanowili więc zbudować mostek na granicy swoich pól, co skróciłoby drogę do jednej czwartej i umożliwiłoby nawet krótki spacer. I tu nastąpiła katastrofa: przy budowie kładki przyjaciele pokłócili się i zerwali stosunki. Kłótnia ta była tak poważna, że przetrwała dwa pokolenia i dopiero przyjaźń została wznowiona przez pokolenie mojej matki. Ja już bardzo serdecznie przyjaźniłam się z młodym, co prawda dużo ode mnie starszym, Józefem Kożuchowskim, zwanym Piusem (bo jego matka, będąc w ciąży, lubiła zaglądać do kieliszka). Pius po dość wczesnej śmierci rodziców odnowił bardzo zapuszczony, okazały pałac, pełen zabytków: renesansowych skrzyń, pasów słuckich itp., ożenił się z Zońką Baczyńską, z którą spłodził dwie córeczki, i zginął w Powstaniu Warszawskim. A kilka przegniłych belek z nie dokończonego mostku, zachowało się aż do wojny.
Za Brudzyniem była Smolina, należąca do rodziny Maringów. Dwóch braci Maringów, Witold i Tadeusz, ożeniło się z dwoma siostrami Wyganwskimi. Piękny, wzorowy majątek Witolda, (który po wojnie został doradcą Gomółki ds. rolniczych), Lenartowo, położony był dalej, bliżej Konina, natomiast Smolina, dużo biedniejsza, należała do Tadeusza. Pełno tam zawsze było młodzieży, bo oprócz własnych dzieci Tadeusza: Hanki, Jurka, Stacha i Zosi (chłopcy zginęli w czasie okupacji), często przebywało tam 5 dzieci Witolda, ich wszystkich koledzy i koleżanki.
Trzecim sąsiedztwem Brudzewa była Kolnica, należąca do stryjecznej siostry mojej matki, Eleonory Kurnatowskiej (ciocia Lori), i jej męża, znanego warszawskiego lekarza-okulisty, Witolda Kępińskiego (zamordowany w Katyniu) Mieli 3 dzieci: Andrzeja. Tomka i moją rówieśnicę, Elunię. Brudzew i Kolnica miały wspólnego administratora, Józefa Kiszkurnę, zdobywcę złotego medalu w strzelaniu do rzutków na Olimpiadzie w Berlinie. Witold Kępiński lubił wystawne życie i ustosunkowane znajomości. Mimo kryzysowych czasów w Kolnicy odbywały się huczne przyjęcia i polowania z udziałem arystokracji i członków rządu. Skutek był taki, że Kępiński wystawiał weksle, Kiszkurno, bardziej zajęty zawodami sportowymi, niż rzetelną administracją, podsuwał je ciotce Cesi do żyrowania, a ta, pełna ufności i nie znając się zupełnie na interesach, podpisywała je. Wreszcie nastąpiła katastrofa: nie wykupione weksle trafiły do protestu, a Brudzew stanął w obliczu licytacji. Sprawę uratował mój ojciec. Sprzedał willę w Warszawie dla spłacenia najpilniejszych długów, wystarał się o prolongatę pozostałych, oddając Brudzew pod zarząd przymusowy z wyznaczeniem go na zarządcę i wyprowadził majątek z kłopotów. Przerażony i załamany skutkami swojego niedbalstwa Kiszkurno chciał popełnić samobójstwo, jednakże ciotka mu przebaczyła i skończyło się na dymisji. Z Kolnicą natomiast stosunki zostały definitywnie zerwane. Nasze rodziny jednak, nie chcąc aby waśń przeniosła się na Bogu ducha winne dzieci, pozwalały nam się w dalszym ciągu spotykać i przyjaźnić, ale na gruncie neutralnym, tj. w Brudzyniu lub Smolinie. Dalsze zaprzyjaźnione sąsiedztwa to: Chylin Puławskich, pod samym Koninem - Posada p. Wierusza Kowalskiego, wcześnie owdowiałego, gdzie rolę najpierw opiekunki i nauczycielki córki Isi, a potem pani domu pełniła kochana przez wszystkich i mądra, dalsza powinowata, ciotka Hanka Potworowska, służąca wszystkim dobrą radą i pomocą, a przy tym pełna humoru. Była dawniej bardzo tęga i opowiadała, jak kiedyś zamówiła sobie u krawca, oczywiście Żyda, uszycie kostiumu: krawiec, biorąc miarę, wręczył jej koniec centymetra i powiedział: - Pani dziedziczka przytrzyma tu, ja tylko obiegnę naokoło i zaraz tu z powrotem będę! Również w konińskim był Lenartów Maringów, a w przeciwnym kierunku za Kołem Powiercie Sokolnickich, pod samym Kutnem Strazków. Gołębiowskich. Oczywiście dworów było dużo więcej, wymieniłam tylko te, z którymi łączyły nas serdeczne stosunki i częste wzajemne odwiedziny.
W Brudzewie przez kilka lat miałam prywatne nauczycielki, które przerabiały ze mną program szkolny, po którego ukończeniu zdawałam kontrolne egzaminy w gimnazjum t.zw „Platerki” w Warszawie. Jedną z tych nauczycielek była Danusia Gadomska, z którą bardzo się zaprzyjaźniłam i z którą pozostawałam w kontakcie przez długie lata, aż do jej śmierci już na początku bieżącego dziesięciolecia. Po wojnie wyszła za mąż za dużo od siebie starszego Lucjusza Durę, pierwszego po wojnie wojewody olsztyńskiego, zagorzałego, ideowego ludowca, wspaniałego człowieka o wielkiej kulturze, który potem był krótko wojewodą warszawskim, dopóki z powodu ścigania nadużyć różnych partyjnych bonzów nie poszedł w „odstawkę” i został nauczycielem w Złocieńcu. Dopiero na krótko przed jego śmiercią, pozwolono mu wrócić do Olsztyna i dostał tam nawet maleńkie mieszkanko. Potem, już do drugiej klasy gimnazjum, zostałam z powodu słabego zdrowia oddana do prywatnej szkoły z internatem im. Św.Teresy w Rabce, prowadzonej przez 3 panny Szczuka, co opiszę w osobnym rozdziale.. ale oczywiście, nadal wszystkie wakacje i święta spędzałam w Brudzewie.
Dopiero do liceum wróciłam do Warszawy, gdzie ojciec wynajął piękne mieszkanie w pobliżu Łazienek, na ulicy Krętej.

  Rozdział V.  Życie na wsi.
Wbrew wielu poglądom i komunistycznej propagandzie, wcale nie było łatwe. Były to czasy kryzysu i wszystkie majątki borykały się z kłopotami finansowymi. Ceny na podstawowe w tym rejonie produkowane artykuły, t.j. buraki cukrowe, pszenicę i mleko były tak niskie, że ledwo pokrywały koszty. Wielu właścicieli sprzedało swoje majątki i przeniosło się do miasta, na „posady”, a jeden, pan Lisowski z tureckiego, po prostu opuścił dom, zawiesiwszy na drzwiach kartkę „Gospodaruj Panie Boże, bo Lisowski już nie może”. Znałam jego syna, który miał w Turku sklep z artykułami żelaznymi. Dodatkowo Brudzew, jak wyżej opisałam, był poważnie obciążony długami (nie swoimi), i trzeba było wprowadzić surowe oszczędności. Ograniczono ilość wysoko kwalifikowanej służby domowej, jak np. kucharza, lokaja, czy ogrodnika, przyuczając do tych zawodów młodzież ze wsi. Połączone obowiązki kucharza, lokaja i służącego pełnił godnie i umiejętnie Stefan, a pokojówki i mojej opiekunki bardzo kochana Janka, córka t.zw. „przodownika” robotników rolnych.. Zrezygnowano z wielu imprez. Jedyne wielkie przyjęcie za mojej pamięci, wydała ciotka Cesia z okazji ślubu najmłodszej siostry, Teresy. Pamiętam, jak pannę młodą wiozła do kościoła kareta, zaprzężona w cztery siwe konie, cała droga przystrojona była choinkami i pochodniami, a ja dostałam 2 nowe sukienki. Zjechało mnóstwo gości, powozami i samochodami i z tego powodu nie obyło się od incydentu, charakterystycznego dla mentalności służby dworskiej. Dla wszystkich szoferów i stangretów zastawiono stoły na zapleczu – wybuchła awantura. Szoferzy, czując swą wyższość, nie chcieli siedzieć razem ze stangretami, a gdy ich rozdzielono, okazało się, że ci od mercedesów i buicków nie chcą siedzieć razem z tymi od dekawek i tatr. Mimo tych ograniczeń, życie towarzyskie było bardzo ożywione. Odbywały się częste polowania: jesienią na kaczki, w zimie na zające i dziki. Codziennie młodzież odwiedzała się konno, graliśmy w siatkówkę, latem jeździliśmy do kąpieli w Warcie, wieczorami tańczyliśmy przy nakręcanym gramofonie, starsi grali w bridża. Na wakacje każdy przywoził swoich kolegów i koleżanki. Najciekawszych przywoził zawsze mój kuzyn, Wojtek Kwasieborski. Do jego bliskich przyjaciół należał Witek Małcużyński, późniejszy sławny pianista. Pamiętam, jak Wojtek, sam niemuzykalny, kazał Witkowi bez przerwy grać na pianinie Marsyliankę.. Przyjacielem Wojtka ze studiów prawniczych, był późniejszy redaktor z „Wolnej Europy” Włodek Sznarbachowski. Wojtek był aktywnie zaangażowany w życie polityczne, jako członek ONR. Stąd jego przyjaźń z Bolesławem Piaseckim, później zerwana, gdy Piasecki stanął na czele Falangi. Późniejsza pierwsza żona Piaseckiego, Halszka Kopciówna, była, wraz ze swym bratem, Zygmuntem, częstym gościem w Kolnicy. Kiedyś dłuższy czas Piasecki spędził w Brudzewie, kurując się po więzieniu w Berezie Kartuskiej.. Bywał też polityczny przyjaciel Wojtka, Władysław Grabski, literat, żarliwy katolik, który należał kiedyś do klubu spirytystów i jego opowieści o zjawach budziły grozę.
W tym miejscu chcę wspomnieć o nastrojach politycznych. Obecnie gloryfikuje się Piłsudskiego, jako twórcę Legionów i pogromcę bolszewików, ale wówczas sprawa nie była wcale tak jednoznaczna. Społeczeństwo było głęboko podzielone, nawet w rodzinach. Moja najbliższa rodzina, oprócz Guttów, należała do obozu Narodowej Demokracji, nie mogąc sanacji darować krwawego przewrotu majowego, despotycznych rządów, procesu brzeskiego, okrutnej Berezy Kartuskiej – obozu pracy przeciwników politycznych, a nawet cichego ich likwidowania. jak np. sławna sprawa Zagórskiego. Gdy w szkole im. Zyberk-Platerówny kilka dziewczynek nie wstało, gdy przy jakiejś uroczystości zagrano „Pierwszą Brygadę” – szkole na wiele lat odebrano prawa państwowe. Również wulgarny język Piłsudskiego wzbudzał niesmak. Pamiętam, przytoczone w jakiejś gazecie, i z obrzydzeniem w naszej rodzinie komentowane, jego sprawozdanie, jak to, kształcąc siłę swego charakteru, zmusił się do zjedzenia... własnej kupy, podanej mu na talerzu!. Ciotka Cesia, zawsze bardzo ekstremalna w swoich poglądach, nie chciała nawet widzieć we dworze, szanowanego przez resztę rodziny, a przez dzieci kochanego wuja Romka Gutta, bo nie tylko był Piłsudczykiem (to można było darować) ale na dodatek wygłaszał komunizujące poglądy! Wyobrażam sobie, jak to musiało być przykre dla ciotki Rysi! Służba dworska, a także mieszkańcy miasteczka, byli raczej apolityczni. Istniała wprawdzie nieliczna organizacja komunistyczna, której członków darzono niechęcią. Gdy kiedyś, akurat na 1-go maja zerwała się burza i piorun uderzył w wychodek jednego z komunistów, uznano to za karę boską i nieufność do „jaczajki” jeszcze wzrosła. Z Żydami, natomiast, żyliśmy w przyjaźni. Jako dziecko uczestniczyłam nawet w tradycyjnym żydowskim weselu, z obrzędowym tłuczeniem szkła, tańcami oddzielnie mężczyzn i kobiet. i śpiewami Mama opowiadała mi, że gdy po upadku powstania z powodu niemożności zapłacenia nałożonej wysokiej kontrybucji, dziadek trafił do więzienia, to właśnie Żydzi zrobili zrzutkę i wykupili go.
Wracając do gości brudzewskich: Kiedyś, na święta Bożego Narodzenia przyjechał malarz, głównie portrecista, Rene Martin (syn sławnego Henri Martina), zwany u nas „Renuszek” (niestety malowane przez niego później w Warszawie portrety, mego ojca, a także mój, jako dziewczynki, z wielką kokardą na głowie – przepadły) wraz ze swą żoną, Zofią, również malarką, daleką kuzynką Kurnatowskich. Ta z kolei malowała kwiaty i martwe natury. Wówczas w Brudzewie brali czynny udział w przygotowywaniu ozdób choinkowych: Renuszek na jajkach wymalował karykatury wszystkich domowników i ubrał je w spiczaste czapki i kryzy pajaców, a jego żona oraz ciotka Cesia również na jajkach malowały przepiękne pejzażyki. Oczywiście, jak w każdym majątku, także i u nas byli t.zw. rezydenci. Były to osoby starsze, które albo w różnych okolicznościach straciły majątek, albo po prostu przyjechali z wizytą i tu się im spodobało i zostali. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam wuja mojej mamy, Zygmunta Unruga, (teścia Witkacego) ponurego, głuchego i złośliwego starca, którego wszyscy panicznie się bali. Kiedyś ciotkę Cesię męczyła uporczywa czkawka. Nie pomagało wstrzymywanie oddechu, picie octu itp. Nadszedł nasz służący, Stefan z ponurą miną: Co się stało, Stefanie? – A bo to starszy pan tak strasznie pomstuje i choleruje – Ciotka podskoczyła przerażona - Jezus Maria, dlaczego? – A Stefan z dowcipną miną: - Jeszcze się panience czko? – Faktycznie, pomogło. Wuj Zygmunt lubił tylko mamę, codziennie wieczorem wychodził na spacer, z którego przynosił jej bukiecik polnych kwiatków. Przed samą śmiercią wyprowadził się do innych krewnych. Całymi latami mieszkał u nas pan Stanisław Gawroński, ojciec dyplomaty i pisarza Jana i dziadek znanego Jasia. Warto o nim wspomnieć więcej, gdyż była to postać niesłychanie barwna. Właśnie w jego rodzinnym majątku na Litwie mój dziadek Kurnatowski swojego czasu administrował i stąd ta przyjaźń. Później pan Gawroński wiele podróżował, przepuścił na to (i chyba na bardzo rozrzutny tryb życia) majątek i zasadniczo zamieszkał w Warszawie wraz ze swą świętą i niesłychanie arystokratyczną żoną z domu Lubomirską. Chyba bardzo go ona nudziła, bo większość czasu spędzał w Brudzewie, chociaż przez pewien czas mieszkała ona także u nas, ale z powodu choroby nerwowej w kompletnym osamotnieniu, spędzając czas na „drukowaniu” pismem Breila (t.zn. nakłuwaniu wypukłych kropek, których układ w kwadracie oznaczał litery) książek dla niewidomych. W przeciwieństwie do dziadka Zygmunta, pan Gawoński miał bardzo pogodne, a nawet figlarne, usposobienie. Kochał dzieci i lubił organizować nam zabawy, konkursy, a także płatać figle. Ze swoich podróży po świecie i pełnionej tam służby konsularnej, w Turcji, Ameryce Południowej, miał przepiękne zbiory, które chętnie pokazywał nam, dzieciom. Zachwycałam się zwłaszcza kolekcją motyli i wypchanych kolibrów, i czasem dostawałam od niego wiele okazów. Miał także w małej gablotce olbrzymiego pająka, czarną wdowę czy ptasznika, który budził we mnie przerażenie, gdyż od dziecka cierpiałam na arachnofobię. Kiedyś z Warszawy dostałam przesyłkę - skrzyneczkę. Jako nadawca figurował Pan Pajączek, a jako zawartość „pająki”. Bałam się ją otworzyć, ale gdy zrobiła to za mnie mama, we wnętrzu skrzyneczki ukazały się 4 przepiękne, mieniące się kolibry! Przesiadując w Brudzewie przez dłuższy czas pan Gawroński haftował ornat.. Pamiętam ten ornat doskonale: na złoto-żołtym tle wschodni motyw kwiatowy w różnych odcieniach czerwieni Po wykończeniu wysłał go na jakiś konkurs hafciarski (o ile pamiętam, do Wiednia) gdzie zdobył pierwszą nagrodę, a potem ofiarował go naszej parafii. Ciekawe, czy jest tam do dziś. Synową p. Gawrońskiego (żoną Jana), była Włoszka, Luciana, zwana u nas „Lucyferą”, bo kiedyś, zapowiadając swój przyjazd do Brudzewa, przysłała telegram, z podpisem „Luciana”, który na poczcie zmieniono na „Lucyfera”. Była ona rodzoną siostrą błogosławionego Piera Giorgia Frassati, tragicznie zmarłego w młodości i beatyfikowanego w zaledwie 5 lat po śmierci. W początkach II wojny, żyjąc już w separacji z mężem, bardzo pomagała Polakom, ułatwiając zagrożonym represjami działaczom politycznym, lub żydom, wyjazd za granicę. Między innymi, dzięki jej staraniom (i znajomościom) uniknął strasznego losu Włodek Sznarbachowski, którego wywiozła jako swojego sekretarza.
Czasami przyjeżdżała, żyjąca jeszcze, najmłodsza siostra mojej babki Unrużyny, Gabriela Wojtkiewiczowa, albo któraś z jej 3 córek: ciocia Tunia Krzymuska z dwojgiem dzieci, mniej więcej w moim wieku: Anulą i Rysiem (który później wyemigrował do Australii), Zofia Huzarowa, lub najmłodsza, Janka, niezamężna. Nie lubiłam tej ciocio-babci, ona też z niechęcią odnosiła się do mnie od czasu wielkiej awantury o jej pieska, maltańczyka Dodka. Zdarzenie było błahe, ale na długie lata zaważyło na mojej psychice, więc je opiszę: Otóż powiedziałam kiedyś, że czarne oczka Dodka świecą się jak dwie czarne jagódki – ciotka rzuciła się na mnie: - Ty niedobra dziewczyno! Co ci zawinił biedny piesek! – Zabrała Dodka i obrażona wyszła z ganku, na którym jedliśmy podwieczorek.. – Natychmiast idź i przeproś babcię – powiedziała Mama, ale ja nie widziałam żadnego powodu do tego. Ojciec wziął moją stronę rozpętała się rodzinna burza. Wreszcie, dla świętego spokoju i z poczuciem krzywdy cmoknęłam ciotkę w rękę, ale głęboki żal do Mamy i poczucie niesprawiedliwości pozostały długie lata. Zdarzenie to ilustruje również w jak wielkim szacunku dla starszych osób nas wychowywano. Starsze osoby, nawet panów, musiałam całować w rękę, do rodziców i ciotek zwracałam się w trzeciej osobie: - Niech mama powie – niech ciocia spojrzy- itp.. Ze starszymi osobami nie wolno było dyskutować – one zawsze miały rację.
Kiedyś zawitał do nas, ale na krócej, bo chyba tyko na miesiąc, inny oryginał, pan Paweł Popiel. Stracił on również majątek i mimo dość podeszłego wieku jeździł konno po Polsce, zatrzymując się po różnych majątkach, Jego wierzchówka nazywała się Jedynka, a za nim na wózku, dwukółce, jego pachołek, Hryć, wiózł cały jego dobytek. Doszło kiedyś do komicznej sytuacji, gdy spotkali się trzej starsi panowie: Gawroński, Popiel, i nasz dalszy sąsiad p. Baraniecki, wszyscy głusi, a że w tych czasach nie było aparatów słuchowych, prowadzili bardzo ożywiona dyskusję posługując się trąbkami, przykładanymi do ucha!
Bardzo częstym i zawsze z radością witanym gościem był ksiądz Antoni Kiszkurno, brat naszego pechowego administratora Józefa. Był zapalonym myśliwym, miłośnikiem psów i koni, pełen humoru i rozpierającej go radości życia. Pamiętam, jak potężnym i bardzo pięknym głosem wyśpiewywał ulubioną piosenkę: „Raz pod balkonnem – u pięknej donny – stał rycerz konny – zanosił tonny do swojej donny.- O moja donno – bądź moją żonną – pojedziem konno – o moja donno! - A piękna donna – tym przerażonna – spadła z balkonna – w jego ramionna”. Zabawny incydent utkwił mi w pamięci: otóż jesienią wszystkie majątki rywalizowały ze sobą, czyje sterty są równiej i zgrabniej ustawione. Ksiądz Antoś, jadąc przez pola sąsiadów ujrzał dwie, stojące obok siebie sterty: jedna była wielka, a druga malutka. Ksiądz Antoś mruknął z pogardą „Abraham zrodził Izaaka”. Pech sprawił, że nazajutrz w niedzielę odprawiając mszę, trafił w piśmie świętym na ten właśnie fragment i zaczął dusić się ze śmiechu. Sporo czasu minęło, zanim opanował się na tyle, że mógł dokończyć czytania, a zdumieni parafianie nie rozumieli, skąd ta przerwa.
Biedny, kochany ksiądz Antoś zginął, zamordowany w Dachau.
Innym częstym gościem był rotmistrz Zdzisław Rozwadowski, opiekun stadniny. Przez długie godziny z ciotką Cesią oglądali wszystkie konie, naradzali się, a wieczorami grali w karty w grę, która nazywała się „pikietka”. Był on takim miłośnikiem koni, że urodę kobiet oceniał według kryteriów końskich. O jednej pani powiedział, że ma „za cienką pęcinę”, o innej, „francuz” (jest to wadliwe stawianie kopyt rozstawionych na zewnątrz).Z powodu bardzo niskiego wzrostu był zwany wśród nas „Mały”. Był on najbliższym przyjacielem ciotki Cesi, a podejrzewam, że nawet jej skrytą miłością, bo w testamencie zapisała mu ulubioną czwórkę, t.zw. „fornalkę” koni i bardzo piękną źrebicę Karsawinę. Jedynie te konie ze stadniny brudzewskiej ocalały od Niemców i przetrwały u Rozwadowskiego wojnę.
Kilka razy gościł w Brudzewie kuzyn mamy – Eryk Kurnatowski, znana postać z kręgów warszawskich, nieco w rodzinie wyśmiewany z powodu snobizmu. Kupił sobie, nie wiadomo czemu, tytuł hrabiowski, i podobno był wzorcem dla Lipińskiego do jego, drukowanych w Przekroju, serii karykatur „pan Bęcwalski”.
Bywał też, jeszcze jako kawaler, ale tego nie pamiętam, Witkacy, zakochany w ciotce Teresie, a później ciotka Nini, jego żona.. Jaka szkoda, że nie zachował się jego list do niej pisany, a zaadresowany: „Majątek Brudzew, gdzie dają pyszne truskawki ze śmietaną, koło Koła, raz dokoła, naokoło”. Sam Witkacy nie był chętnie u nas widziany i uważany za kabotyna, mimo, że ceniony jako malarz. Gdy byłam dzieckiem, przychodził czasem do nas w Warszawie, dopóki jeszcze mój ojciec, acz z niechęcią, go tolerował. Pamiętam, jak witając się z moją mamą, przykładał sobie jej rękę najpierw do czoła, potem do serca. Kiedyś nawet ojciec pożyczył mu pieniądze, a Witkacy, nie mogąc ich oddać, postanowił spłacić dług malując portret mojej mamy. Po kilku seansach mama przyniosła skończony portret do domu, a ja, wówczas kilkuletnie dziecko, rozpłakałam się na jego widok, i krzyczałam „Jakie straszne, jakie straszne”. Podobieństwo, jak we wszystkich portretach Witkacego, było uderzające, lecz twarz mamy wyglądała, jak obdarta ze skóry. Na taką moją reakcję mama, nie czekając na powrót ojca z pracy, bez zastanowienia wsadziła obraz do palącego się pieca! Natomiast do samej wojny zachowały się w Brudzewie „demoniczne” portrety ciotki Teresy, (jeden przedstawiał wielką głowę ciotki, a pod nią, maleńki, klęczący i wyciągający do niej ręce człowieczek - sam Witkacy) także jeden, malowany pastelą i bardzo uduchowiony, portrecik ciotki Cesi.
Oczywiście, jak we wszystkich dworach, do częstych gości należał lekarz z miasteczka i ksiądz proboszcz. Ów proboszcz był także ciekawą postacią. Opowiadano o nim, że będąc dawniej Paulinem na Jasnej Górze siedział pewnego razu w konfesjonale na dziedzińcu – szła pielgrzymka, głośno i przeraźliwie fałszywie śpiewając nabożne pieśni. Nasz ksiądz, bardzo muzykalny, nie wytrzymał tego, wyskoczył z konfesjonału i długim różańcem zaczął okładać przerażonych pielgrzymów. Podobno za karę zesłano go na probostwa i tak znalazł się w Brudzewie. Bardzo kochał kwiaty i był dumny ze swojego ogródka przy plebanii. Moja mama zawsze na niedziele i święta dekorowała ołtarz bardzo artystycznie komponowanymi bukietami, podglądana z zakrystii przez proboszcza, który, gdy tylko wychodziła z kościoła, usuwał bukiety mamy do tyłu a na widoku stawiał swoje kwiaty byle jak ciasno utkane w wazony. Był bardzo łakomy. Raz do roku na swoje imieniny zapraszał nas na przyjęcie. Jedzenie było rzeczywiście smaczne, ale podawane w nieprawdopodobnej kolejności. Na przykład było najpierw pieczyste, potem deser, potem zupa, potem zakąski. Kiedyś, zapraszając nas, zapowiedział niespodziankę kulinarną i kazał nam zgadywać. – Pasztet z zająca? – Nie. – Lody? – Nie – Faszerowane kurczęta? – Nie. Wreszcie zaczął pomagać: - no, du... du... du. – Zaczęliśmy dusić się ze śmiechu, a staruszek, zachwycony, że nikt nie odgadł, dokończył:- duszone borowiki ze śmietaną! Moja mama, Krystyna, radziła się go kiedyś, kiedy ma obchodzić imieniny: w marcu, czy lipcu. Proboszcz zastanowił się głęboko i zawyrokował: - I ta panna, i ta panna. I ta męczennica – i ta męczennica... Lepiej w lipcu, bo są nowalijki! – I tak zostało.
Lekarz natomiast często opowiadał nam bardzo ciekawe przypadki ze swojej praktyki na wsi, na przykład, jak był naocznym świadkiem „zdjęcia róży” z twarzy chorej przez znachorkę, albo jak kiedyś żona usmażyła mu na obiad, przyniesioną w celu zrobienia analizy, wątrobę zmarłego pacjenta!
Przyjechała też kiedyś w odwiedziny żona admirała Unruga, śliczna, urocza i bardzo dystyngowana Niemka, ale niewiele z tego pamiętam, gdyż rozmowy toczyły się przeważnie po niemiecku. Natomiast mąż jej, admirał, chyba nigdy nie był w Brudzewie. Odwiedził nas kiedyś na miesiąc daleki kuzyn mamy, Gustaw Potworowski, wówczas dyplomata. Serdecznie przyjaźnili się w „paryskim” okresie mamy, która stale wspominała jego bajeczny humor, figle i dowcipy.
Tradycją było, że każdy gość przywoził pudło czekoladek ci lepsi, od Wedla, ci gorsi, od Fuchsa. Do zadań cioci Lety, naszego ministra sprawiedliwości, należało równe ich podzielenie i każdy dostawał starannie obliczoną porcyjkę.
 

Rozdział VI. Zabawy
Część pierwsza
W zimie życie towarzyskie zamierało. Dwór, podobnie jak większość dworów sąsiedzkich, nie był zelektryfikowany. Przy świetle lamp naftowych gromadziliśmy się w sieni, przy wielkim piecu koksowym, z książkami, robótkami, często też bawiąc się wspólnie np. w zawody, kto w 10 minut zapisze najwięcej sławnych postaci historycznych, albo nazw geograficznych, na wylosowaną literę, albo układając zdania z liter własnego imienia i nazwiska. W zabawach tych celował oczywiście mój ojciec. Mnóstwo śmiechu było, gdy z liter mojej kuzynki: Maria Guttówna, która właśnie zdała maturę, ułożył hasło: „twa matura gnój”. Były także zabawy rysunkowe, np. kto dowcipniej narysuje swoją wizję witaminy? Piec potrzaskiwał, psy skomlały i przebierały łapami, goniąc przez sen zająca, ciotka Cesia zmordowana drzemała, albo stawiała pasjans, który się nazywał „pieski”, od czasu do czasu ktoś podkręcał knot lampy, żeby nie „filowała”. Potem była kolacja, nieodmiennie złożona ze zsiadłego mleka i ziemniaków, albo prażuchy (była to świetna potrawa, nigdzie więcej już jej nie jadłam, ani nie spotkałam w żadnej książce kucharskiej. - wyglądała, jak kasza gryczana, ale była to prażona mąka w grudkach, nasączona słoniną ze skwarkami) i sezonowej jarzyny, kalafiorów, fasolki szparagowej, bulw (dlaczego teraz ich nie ma? były łatwe w uprawie i wyśmienite, przypominały w smaku szparagi)., a w jesieni kukurydzy, bobu lub karczochów. Po kolacji jeszcze trochę się rozmawiało, lub czytało, po czym każdy z własną lampą naftową, szedł spać. Atmosferę tych wieczorów pięknie opisała wierszem moja mama w skeczu p.t. „Powrót sióstr”. Ten powrót był z pielgrzymki do Rzymu odbytej przez ciocie: Cesię i Teresę, tuż przed ślubem tej ostatniej. Wówczas taka pielgrzymka to było wielkie wydarzenie. Nie było samolotów, biur podróży, wycieczek zorganizowanych. Skecz mamy opisywał, jak po powrocie siostry wspominają swoją wielką przygodę i wracają do codzienności. Ciotka Teresa martwi się samotnością papieża i postanawia mu posłać szczeniaka swojej ulubionej jamniczki, Dyńdzi. Na to ciotka Cesia: „Czemu Dyńdzi, nie Pusi, szczeniaczek być musi? Czy Pusia niegodna? – z miną obrażoną rzecze Cesia chłodno. – Godne, czy nie godne, tam psy będą głodne – decyduje Stefan. – Ojciec święty pości, mięsa nie dostaną, ani nawet kości”. Na zakończenie, siostry przed pójściem spać, odmawiają modlitwę:
Modlitwa sióstr.
O bądź pozdrowiona – ty ziemio rodzona
ty brudzewski łanie – i Ty polski Panie
Boże.
Ustrzeż nas od zdrady – od wzajemnej zwady
spraw by miłość żyła – by ziemia rodziła
zboże
Daj żyć ojców śladem – ich wiarą, przykładem
daj by pokolenia – swych dziadów sumienia
były stróżami
Odpuść nasze winy – pobłogosław czyny
by nam życia sidła – nie splamiły skrzydła
czuwaj nad nami.
W łaski swej promienie – wprowadź ojców cienie
by w sądu godzinę – zjednoczyć rodzinę
usłysz nas, Chryste!
Daj, by Polska wstała – w zmartwychwstaniu ciała
brudzewskimi kwiaty – przystroisz jej szaty
godów, wieczyste!.
Niestety, tylko te fragmenty zachowały się w mojej pamięci, a oryginał przepadł.
Dom ożywał na Boże Narodzenie. Oczywiście zjeżdżała się cała rodzina, młodzież z kolegami. W południe panowie szli tradycyjnie na polowanie na zające, wracali o zmroku, szybko się przebierali i zasiadaliśmy do uroczystej wieczerzy, którą jadło się w olbrzymiej (i wiecznie niedogrzanej) jadalni. W rogach pokoju stały snopki zbóż, a pod obrusem rozścielone było siano, z którego ździebeł wróżyliśmy długość życia. Na wieczerzę była zupa grzybowa i barszcz do wyboru, szczupak smażony, karp w szarym sosie, kluski z makiem i kompot z suszonych owoców. Następnie przechodziliśmy do biblioteki, gdzie czekała choinka i prezenty. Na dolnych gałęziach choinki, lekko zawiązane, wisiały serdelki dla psów. Na herbatę i bakalie przechodziliśmy już do przytulnej, ciepłej, chociaż wówczas tłocznej, sieni. O północy szliśmy na Pasterkę. Nie było zwyczaju urządzać hucznych przyjęć na Sylwestra, poza smażeniem fury pączków. O północy przychodzili pod dwór fornale i strzelali z batów. Wynosiło się im wówczas butelkę wódki i zakąskę. Palba z batów była tak donośna, że kiedyś moja bardzo kochana ciocia Małgorzata, Ormianka z pochodzenia, żona kuzyna mamy, Jerzego Kurnatowskiego, mojego chrzestnego ojca, strachliwego usposobienia, schowała się pod łóżko, myśląc, że to napad bandycki. Owa ciocia, która nigdy nie nauczyła się mówić dobrze po polsku, była nieustanną ofiarą różnych figli i nie zawsze wytwornych psikusów naszych chłopców: a to podłożyli jej ulepioną z gliny psią kupkę, a to rozebrani do naga schowali się w szafie. Ciotka wszystko to jakoś znosiła, ale gdy kiedyś przebrali się za duchy, nie wytrzymała: wbiegła wzburzona do pokoju, gdzie wszyscy byliśmy zgromadzeni i wrzasnęła: - Kupy, nocniki, gołe mężczyzny i owszem, ale wypraszam sobie strachy!
Zupełnie inaczej było na Wielkanoc. Po uroczystej Sumie zasiadaliśmy do święconego przy okrągłym stole (można go dziś zobaczyć w moim mieszkaniu na Podleśnej), nakrytym w pierwszej części sieni. Miejsc przy nim zwykle było za mało, więc dla dzieci był urządzony „folwarczek”. Oczywiście były najróżniejsze wędliny i pieczone, zimne mięsiwa z sosami, tradycyjnie 2 mazurki: czekoladowy i cytrynowy, i olbrzymie, drożdżowe baby. To nie były baby, jakie teraz kupuje się w cukierniach, lekkie, wydmuchane. Nasze były tłuste, ciężkie, intensywnie żółte od jaj, pełne rodzynek. Kroiło się je od góry, poziomo, w kręgi, które na talerzu posypywało się jeszcze cukrem i polewało białym winem. Takie baby mogły stać całymi tygodniami zupełnie się nie starzejąc.
Drugi dzień Wielkanocy rozpoczynał się dyngusowym szaleństwem. Każdy wstawał o świcie, chcąc ubiec pozostałych. Nie było mowy o żadnych delikatnych „śmigusówkach”. Polewaliśmy się wiadrami, woda całym potokiem spływała po schodach. Mam w oczach mojego ojca, który w krótkiej, nocnej koszuli, noszonej wówczas przez panów, stoi z wiadrem opartym o górną poręcz schodów i czatuje na każdego, kto się pojawi na dole. Wolno było jednak polewać się wyłącznie do południa. Potem wszyscy osuszeni, przebrani i eleganccy, szliśmy na godz. 13 do kościoła na sumę, a reszta dnia upływała na jedzeniu, wspólnych zabawach i odwiedzinach.
Mówiąc już o sprawach kulinarnych: każdy dwór miał swoją specjalność. Brudzewską „specialite de la maison” były obwarzanki, grubo posypane makiem. Piekło się je z drożdżowego, parzonego najpierw ciasta Jadło się je na bardziej uroczyste podwieczorki, z masłem i surową, wędzoną szynką, albo z miodem. Od gości były ciastka, napoleonki i czasem w lecie lody, które kręciło się w specjalnych kubełkach, wypełnionych lodem, przechowywanym przez cały rok w t.zw. po poznańsku „sklepie”, czyli wykopanej w ziemi, sklepionej piwniczce. W tymże sklepie robiło się też ser „zmartwychwstaniec” – była to gęsta śmietana z dodatkiem kminku i soli, którą w lnianych woreczkach zakopywało się na kilka dni w czystym piasku. Z napoleonkami wiąże się moje wspomnienie z dzieciństwa. Dla mających przyjechać gości upieczono stertę napoleonek, których pokaźną ilość ukradłyśmy z Anielą i ukryłyśmy się z nimi na małej wysepce między stawami. Miejsce to nie było przyjemne: zacienione, wilgotne, pełne komarów, ale rzadko odwiedzane. Gdy świetnie się bawiłyśmy podjadając ciastka, naraz z przerażeniem spostrzegłyśmy, że spora grupka domowników wraz z gośćmi właśnie przekracza kładkę na wysepkę. Szybko więc schowałyśmy ciastka pod koc, ale goście, prawdopodobnie chcąc być mili dla dzieci, rozsiedli się i rozłożyli na kocu, gniotąc nasze napoleonki! W jednym z sąsiedztw specjalnością był tort hiszpański, w innym „narogi”, t.j. rodzaj gulaszu z podrobów sarny. Na Ojcówku podwieczorki jadało się pod ogromną lipą, a specjalnością były pyszne kozie serki i miód, podawany w plastrach. Także każdy majątek specjalizował się w różnych owocach. U nas były to brzoskwinie i melony, w Kolnicy gruszki i winogrona.
  Część druga
Ulubioną zabawą, do której często przyłączali się dorośli, było robienie różnego rodzaju psikusów. Do stałego repertuaru przy okazji gości należało podlepienie talerza upatrzonego gościa nitką i przeciągnięcie jej pod obrusem do domownika, siedzącego naprzeciwko. Gdy gość nakładał sobie na talerz, pociągało się lekko nitkę i obserwowało reakcję gościa, gdy ruszał mu się talerz!
Najbardziej jednak udanym dowcipem było przebieranie się za Cyganki. Nakładałyśmy kwiaciaste spódnice, na głowie wiązałyśmy chustki, spod których wystawało podpięte końskie włosie, twarze smarowałyśmy masłem utartym z kakao. Występowałyśmy tak: ja i moje dwie cioteczne siostry, Aniela i Ewa, wówczas dziecko. Ja miałam ciemne włosy, ale Aniela i Ewa były jasnymi blondynkami, więc zmieniały się zupełnie. Jeździłyśmy tak przebrane po sąsiedztwach, wszędzie przepędzane, a nawet szczute psami, które znając nas, łasiły się, zamiast kąsać ku zdumieniu gospodarzy. Nabrałyśmy naszego wuja Kwasieborskiego, będącego właśnie w Brudzewie, do tego stopnia, że gdy zbyt natarczywie chciałam mu wróżyć, kopnął mnie w siedzenie, a gdy Ewie przypadkiem zdarł z głowy chustkę i rozpuściły się jej złote włosy, jeszcze nas nie poznał, tylko zawołał: - Kradzione dziecko! Ukradłyście dziecko!.- Przez długi czas po tym wuj był obrażony!
Gdy młodzież bawiła się w terenie, starsi przesiadywali na południowym ganku: panowie czytali, lub rozmawiali, panie robiły robótki ręczne, lub przygotowywały owoce do konfitur, drylowały wiśnie, „druzgały” szpilką porzeczki, lub owoce dzikiej róży, których kłujące pesteczki chłopcy lubili nam niespodziewanie wcisnąć za kołnierz. Obiad, punktualnie w południe, którego porę obwieszczano w podwórzu tłukąc młotkiem w zawieszony lemiesz, a w ogrodzie donośną kołatką, czyli rodzajem dzwonka, jakie w niektórych rejonach zawieszało się krowom na pastwisku, jadało się w sieni i absolutnie niedopuszczalne było najmniejsze nawet spóźnienie, a podwieczorek w lecie zwyczajowo na ganku zachodnim, i obecność na nim była dobrowolna.
Z wczesnego dzieciństwa pamiętam bolesną dla mnie zabawę naszych chłopców w Indian. Zawsze byłam „białą twarzą” przywiązywaną do pala tortur, najczęściej było to chłostanie nóg pokrzywami. Gdy chłopcy byli w lepszym humorze, zamieniałam się w „Sarenkę modrooką” i pilnowałam wigwamu. Kiedyś chłopcy zabawili się w „Ogniem i Mieczem”: nadali psom imiona bohaterów Trylogii, był więc Skrzetuski, Zagłoba, Wołodyjowski i nawet Helena i poszczuli je na Kozaków, czyli stado indyków. Padło ich wówczas, a właściwie zginęło na polu bitwy, kilka, a zabawa zakończyła się, raczej symbolicznymi, niż bolesnymi, batami od mojego ojca.
W lecie, póki byliśmy mali, wywożono nas wozem drabiniastym na cały dzień do lasu, pod opieką którejś z ciotek. Wraz z nami jechał prowiant: chleb, wędzona słonina, kiszone lub świeże ogórki, woda z sokiem i owoce. W lesie były 3 wzgórza, kończące pasmo wzgórz polodowcowych „Miraczki”, ciągnące się od Konina. Jedno z nich, z piaskowym urwiskiem, nazywaliśmy „Piaskowa Górka”. Zjeżdżało się z niej na siedzeniu, niemiłosiernie drąc i brudząc majtki. A wówczas dziewczynki nosiły płócienne majtki z klapą, zapinaną na guziki. Z piachu wydobywaliśmy „kamienie piorunowe”. Mówiło się, że jest to stopiony przez piorun piasek, lecz w rzeczywistości były to skamieniałe stworzenia przedpotopowe, chyba belamity. Zbieraliśmy też białe, wapienne otoczaki, pięknie zdobione czarnym, skrystalizowanym osadem o misternym wzorze płatków śniegu.
W parku bawiliśmy się w „czarnego luda”, „raz, dwa trzy, Baba Jaga patrzy”, w przeróżne odmiany „klas” w serso, w ciuciubabkę. Wspaniałe zawsze zabawy były na Ojcówku, na wałach. Natomiast zimą bawiliśmy się przeważnie w stodole z sianem, drążąc w nim tunele i skacząc z wysoka, a w domu w „pomidora”, w „zepsuty telefon”. Ciotka Rysia tkała piękne kilimy i na Ojcówku stał jej warsztat – pod nim też było znakomite miejsce zabaw. Często chodziłam bawić się do „rządcówki”, czyli domku administratora, z moimi rówieśnikami, chłopcami Kiszkurnów, Zygmusiem i Zbyszkiem. Byli to chłopcy raczej niesforni. Wymyślili oryginalną zabawę: w ich piwnicy, do której prowadziły bardzo strome schody, było mnóstwo szczurów. Otóż chłopcy stawali na górze i kiedy na dole pojawił się szczur, sikali na niego i zaliczali „trafienia”. Bardzo im tej zabawy zazdrościłam!
Przez pewien czas moja mama chodziła co rano na Ojcówek i tam, pod lipą, czytała mnie i Anieli po francusku książkę dla dzieci z serii „różowej”. Były dwie serie: dla małych dzieci „różowa” i dla starszych dzieci „niebieska”. Nasza powieść nazywała się „Les malheures de Sophie” i były to przygody niegrzecznej Zosi, którą zawsze spotykała kara za różne psoty. Pamiętam szczególnie, jak Zosia objadła się świeżym, jeszcze ciepłym chlebem ze śmietaną i bolał ją brzuszek. Ta moralizująca opowiastka wywarła na mnie zupełnie niepożądany skutek: wyobraziłam sobie, jak taki chleb ze śmietaną musi cudownie smakować i odtąd przez całe dzieciństwo marzyłam, żeby tej wspaniałości skosztować. Moje marzenie zrealizowałam wreszcie, gdy już dorosłam, lecz spotkała mnie kara: co prawda, brzuch mnie nie rozbolał, ale przeżyłam głębokie rozczarowanie – to wcale nie było takie smaczne. Jak pisał Boy: „Oto jak nas biednych ludzi Rzeczywistość ze snu budzi”!.
Kiedy podrośliśmy, spędzaliśmy dnie na wycieczkach konnych, odwiedzaniu sąsiadów, grze w siatkówkę. Czasem, kiedy w przypływie hojności którejś z ciotek, dostawałyśmy, ja i moja kuzynka Aniela 5 zł, jechałyśmy rowerami 15 km do Koła, specjalnie aby kupić ulubiony przysmak – chałwę. Wieczorem długi czas spędzałyśmy z Anielą, odprowadzając się nawzajem – ze dworu na Ojcówek, z Ojcówka do dworu, po kilka razy, pogryzając ziarna słonecznika, albo bób.. Droga wiodła najpierw wzdłuż dużego ogrodu warzywnego, potem przez okólnik, na którym pasły się źrebaki, za nim dochodziło się do Strugi, a po przejściu kładki był Ojcówek. Jako „nastolatka” zaprzyjaźniłam się bardzo z trzema, starszymi ode mnie siostrami: Krysią, Julą i Marysią Wojciechowskimi. Gospodarzyły one wraz z rodzicami w dość odległym od Brudzewa majątku Słomów Kościelny. Lubiłam jeździć do nich konno, bo droga wiodła przez łąki i wrzosowiska na piaskach. Najpierw jednak trzeba było przejechać przez park dworku w Sacałach. Był to ponury, niewielki majątek Rosjanina, pana Sergiusza Rybnikowa, przyznany jego rodzinie z carskich nadań, po powstaniowych. Z tego względu, a także (może przede wszystkim). że był żonaty z bardzo prymitywną kobietą, nie utrzymywało się z nim żadnych stosunków towarzyskich. Sam pan Sergiusz był rejentem i niesłychanej dobroci i uczynności. Słynął zaś z tego, że ciągle łamał sobie ręce i nogi. Po wojnie bardzo pomógł załatwić mojemu ojcu pewne majątkowe sprawy, związane z hipotecznie wydzieloną, i dlatego nie rozparcelowaną, resztówką po Brudzewie, i z jego rodziną spotykaliśmy się jeszcze w Szczecinie. Po minięciu Sacał jechałam już cały czas przez pustkowie stępa, puściwszy wodze, słońce paliło, świerszcze grały, Zaduma odpędzała się od bąków, rozgrzane wrzosy pachniały, w górze śpiewały skowronki, było spokojnie i cudownie. W Słomowie częstowano mnie zimną wodą z sokiem gruszkowym, pitą przez szklane, kolorowe, rureczki. Zostawałam u nich na obiedzie i podwieczorku, a pod wieczór wszystkie trzy siostry odprowadzały mnie konno do połowy drogi. W Słomowie, aby podreperować finanse, założono hodowlę ślimaków-winniczków na eksport, ale, o ile pamiętam, nie przyniosło to spodziewanych zysków.
Wielką doroczną imprezą towarzyską i okazją do spotkań z dalszymi sąsiadami były t.zw. „remonty”, czyli skup 3 letnich źrebaków do kawalerii. Selekcja była bardzo staranna, a oceny surowe i od nich zależała cena skupu. Mierzono wysokość konia w kłębie, obwód nogi pod stawem skokowym, zaglądano w zęby, sprawdzano elegancję ruchu. Oczywiście wszyscy rywalizowali ze sobą. Przy okazji odbywał się też konkurs koni hodowlanych. Kiedyś, chyba było to w roku 36, czy 37, najwyższą nagrodę – złoty medal -dostała moja wierzchówka, Zaduma. Oferowano za nią bajońską sumę, ale ciotka nie zamierzała jej sprzedać. Po remontach odbywały się wspólne spotkania, zabawy, nawet bale. Kiedyś na jakiejś paradzie wojskowej w Warszawie, rozpoznałam konia naszej hodowli pod członkiem orkiestry – orkiestra kawalerii zawsze jechała na siwych (t.zn. białych) koniach.
Inną atrakcją, związaną z wojskiem, były manewry przeprowadzane w okolicy. Dwór był wtedy pełen zakwaterowanych tu oficerów, oczywiście znakomicie wychowanych i eleganckich, wieczorem potańcówki, w dzień wycieczki konno, w podwórzu kręcili się przy koniach żołnierze, rano budziła nas pobudka.. Niestety, kosztowało to niemało i w czasach największych oszczędności ciotka odmawiała goszczenia ich.
Corocznym wydarzeniem w Brudzewie były dożynki, Służba folwarczna przychodziła, odświętnie ubrana, pod ganek, niosąc dwa wieńce, w kształcie kołpaków: jeden był z orzechów laskowych, misternie nawiązanych na tasiemki, drugi z 4 zbóż: pszenicy, żyta, owsa i jęczmienia. Przy akompaniamencie harmonii śpiewano: najpierw tradycyjnie „Plon niesiemy plon – w gospodarza dom. – Żeby dobrze plonowało – po sto korcy z morga dało – plon niesiemy plon!”. Następnie były dowcipne i absurdalne przyśpiewki o każdym z domowników: „Przede dworem kaczki w błocie – Nasza dziedziczka chodzi w złocie – A chodzi w złocie. – Chodzi w złocie, w aksamicie – niech tak chodzi całe życie – A całe życie” (To złoto i aksamit w zestawieniu z obdartą i zaniedbaną ciotką Cesią, były równie komiczne, co kaczki w błocie przed dworem).- „Pani hrabina niby pszczółka – Idzie dróżką do kościółka – A do kościółka – A pan hrabia kieby zając – idzie za nią podrygając – A podrygając!” „Panna Monisia jak lelija – na koniku się uwija – A się uwija!”– „A pan Wojtek (Kostek, Witek, itp.) jak jabłuszko, pannie Krysi (Dance, Zosi, itp.) zarwał łóżko – A zarwał łóżko!” . „Przede dworem stoi kamień – Pan Raszewski siedzi na nim – A siedzi na nim – Pani Raszewska na kolanie – co momencik buzi daje – A buzi daje”!. Potem były tańce, oberki, poleczki i kujawiaki. Każda z pań musiała chociaż jeden taniec odtańczyć z „przodownikiem” – krępym, rumianym i już niemłodym Józefem Budynkiem.
No i oczywiście – jarmark! Największą atrakcją, po którą zjeżdżały się nawet dalsze sąsiedztwa, były tam drukowane, bawełniane płócienka z fabryczki w Turku. Z tych płócienek turkowskich panowie szyli sobie koszule, a panie sukienki.
Mój ojciec często urządzał nam wycieczki samochodowe. Miał jakiś, nie pamiętam jaki, model Fiata, na którym uczył mnie prowadzić, gdy tylko mogłam nogami dosięgnąć pedałów. Był to samochód otwarty, w razie deszczu naciągało się brezentową budę, nie miał kierunkowskazów – przy zmianie kierunku wyciągało się rękę, biegi nie zsynchronizowane, chyba też nie miał prądnicy, bo pamiętam stałą zmianę i ładowanie akumulatorów. Wycieraczkę miał przesuwaną ręcznie Zamiast klaksonu miał trąbkę z gumową gruszką, dopiero ojciec wprowadził ulepszenia: kierunkowskaz, ale tylko w lewo, w formie wysuwanej po naciśnięciu guziczka strzałki i klakson, zamontowany w tapicerce przy kierowcy, którego jednak używanie było dozwolone jedynie poza miastem. Jeździło się z zawrotną szybkościach 60 km/godz. po szutrowych szosach w tumanach kurzu. Wszyscy byli ubrani w prochowce, szczelnie zapięte pod szyją i w śmieszne płócienne czapki – pilotki, chroniące włosy i całą twarz. Oprócz wyjazdów do dalszych sąsiedztw, ojciec czasem organizował wycieczki krajoznawcze. Zwiedziliśmy Wieliczkę, Częstochowę, „zaliczyliśmy” spływ tratwami Dunajcem, przejechaliśmy szlakiem „Orlich Gniazd”. Kiedyś wakacje spędziliśmy nad morzem, w Orłowie, przyłączając się do wielkiego obozu, organizowanego przez rodziny Maringów i Wyganowskich. Była tam także blisko spokrewniona z nimi rodzina Błędowskich (ich starszą córkę, Tinę, Niemcy stracili w Moabicie) i zaprzyjaźniona rodzina Gołębiowskich i Szweycerów. Starego pana Szweycera rozpierała energia, stale robił jakieś kawały. Pamiętam, jak chwyciwszy jakiś kołek, szarżował na moją przerażoną mamę, śpiewając :Hej, kto Polak na bagnety!.- Mając już dobrze ponad 60 lat zapisał się, jako wolny słuchacz, na Uniwersytet warszawski, na Wydział historii, a ponieważ był wielkim erudytą, bawił się, zapędzając profesorów w „kozi róg”. .. Nasz namiot wzbudzał zazdrość, gdyż ojciec go zelektryfikował, prowadząc przewód od akumulatora samochodu. Panie gotowały w wielkim kotle nad ogniskiem, dziewczęta zmywały, chłopcy pełnili straż, rąbali drzewo na ognisko, zwozili prowiant, a panowie namiętnie grali w bridża. Najśmieszniejsza była ubikacja: na końcu wąskiej ścieżki, wiodącej nad urwiskiem: wykopany głęboki dół, nad nim na palach ustawiona deska, z przodu tylko parawan z chrustu i zatknięta w nim chorągiewka, którą się ze sobą zabierało. Gdy „użytkownik” posłyszał, że ktoś zbliża się, wystawiał rękę i machał chorągiewką, na znak, że „zajęte”.. Po drugiej stronie wąwozu spacerowicze obserwowali nas przez lornetki.
Pewnego razu całą rodziną, nawet z ciocią Cesią, która nie lubiła ruszać się z domu, pojechaliśmy za Kalisz, aby zwiedzić Lisków, pierwszą spółdzielczą wieś, sławną w całej Polsce, zorganizowaną przez księdza Blizińskiego wraz ze szkołą rolniczą i sierocińcem. Była to zupełnie nowatorska inicjatywa, ale ciotka Cesia nie była nią zachwycona – pachniało jej to komunizmem.
Kiedyś złożyliśmy wizytę kuzynce ojca, Jance Skarżyńskiej (była ona dentystką i we wczesnym dzieciństwie leczyła mi zęby) w jej majątku, Rybienko, nad Bugiem., jeszcze dawniej, z czego mam bardzo mgliste wspomnienia, pojechaliśmy na Podlasie, do bardzo już wiekowej ciotki ojca, Wielowiejskiej. O tej mojej ciocio-babci krążyła taka anegdota: była bardzo pobożna i brała udział we wszystkich procesjach. Kiedyś, podpierając się laseczką, szła na Boże Ciało tuż za księdzem. W pewnej chwili zauważyła, że z pod sutanny księdza wystaje jakaś biała tasiemka. Staruszka chciała księdza od niej uwolnić i zaczęła celować laseczką: dziab,...dziab... nareszcie chwyciła i trzyma mocno. Naraz cała procesja staje, bo się okazało, że rozwiązała księdzu kalesony, wiązane na t.zw. troczki! Dopiero mały ministrant musiał księdzu wejść pod sutannę i zawiązać kalesony z powrotem.
W co się bawiła młodzież wiejska? Nie było kopania piłki, natomiast wśród chłopców popularny był palant, „złodzieje i policjanci”, „noże” (to była gra dość skomplikowana, bo rzucało się nożem z różnych pozycji: z łokcia, z głowy itp., za każdym udanym rzutem mierząc odległość i przesuwając swój patyczek w kierunku mety) a wśród dziewcząt „klasy”. W zimie zamarznięty staw roił się od chłopców, śmigających na rodzaju maleńkich saneczek , na których stojąc, odpychali się długim kijem. Wiejscy chłopcy, widząc nas, któreś z „dworskich” dzieci, „przezywali” nas, wołając – „Wojtek! Bez portek” – „Monika! Koniobryka” – „Gutt! Nasrał w but, a w pończoszkę aby troszkę!”
Brudzew, jak i większość s.ąsiedztw, nie był, jak to się teraz paskudnie mówi, ‘umaszyniony”. Nie było traktorów, kosiarek, kombajnów. Pługi, brony, kultywatory i siewniki ciągnęły konie ze stadniny, żniwa dokonywali kosiarze, za którymi szły kobiety wiążąc snopki powrósłami ze słomy, a jedyną maszyną było lokomobila, sprzężana pasem z młockarnią, sieczkarnią, albo wialnią. Do dziś brzmi mi w uszach jej jednostajny, sinusoidalny pomruk – hasło jesieni. Dobrze było wtedy rozłożyć się na jednej stercie, i podrzemujęc przy jej mruczeniu, obserwować, jak pożera sąsiednią stertę. Innym, pamiętnym odgłosem było, raczej wyczuwalne, niż słyszalne, bicie, jak serca, pompy samotłoczącej, rozprowadzającej wodę ze studni głębinowej. Chyba te odgłosy, a także gwizd wilg w parku, budzą we mnie największą nostalgię...Lubiłam przed południem, albo wczesnym wieczorem, kiedy źrebaki wracały z pastwiska, przysiąść w podwórzu, na brzegu betonowego koryta, do którego nieustannie wpływała świeża woda z głębi ziemi, i patrzeć, jak konie ją piją delikatnymi, aksamitnymi pyskami. Od zimnej wody w upalne dni biła para, a przymknąwszy oczy widziało się wokół koni kolorową tęczę.

Rozdział VII
Szkoła w Rabce
Zostałam do niej zapisana do II klasy gimnazjalnej, kiedy miałam 13 lat. Była to prywatna szkoła z internatem, im. Św. Teresy, 3-ch panien Szczuka: Ireny, Zofii i Krystyny, zwanymi przez nas „Pira”, „Pezeta” i „Peka” .Miały podzielone funkcje: Pira była przełożoną, Pezeta główną wychowawczynią, a Peka, kaleka, bo miała protezę jednej nogi, zajmowała się sprawami duchowymi. Szkoła odznaczała się wysokim poziomem nauczania i była postępowa. Mieściła się w nowoczesnym gmachu na stoku góry Grzebień, z przyległym małym laskiem. W szkole dbano nie tylko o naukę, lecz również o dobre wychowanie, zdrowie i rozwój fizyczny oraz społeczny.. Na czterech kondygnacjach mieściło się 12 sypialni, po 6 dziewcząt w każdej, szkolna kaplica, sala gimnastyczna i duży taras, gdzie się leżakowało, klasy, gabinet dyrektorki, prywatne mieszkania przełożonych, olbrzymia jadalnia, szpitalik, czytelnia, weranda. szatnia, zaplecze gospodarskie. Między piętrami prowadziły schody, początkowo z szeroką, marmurową poręczą, lecz gdy uporczywie zjeżdżałyśmy po niej, umocowano nad nią rurę metalową – nic to nie pomogło, zjeżdżanie po rurze było jeszcze bardziej emocjonujące i niebezpieczne, więc co kilka metrów nabito na nią pierścienie, a w końcu miedzy piętrami rozwieszono siatki.
Panny Szczuka miały 2 ciotki: panią Szadurską, która mieszkała w szkole, pełniąc tam jakieś funkcje gospodarcze i miała rudego psa – Pikusia, oraz panią Preiss, prowadzącą wraz z mężem mały pensjonat w pobliżu naszej szkoły, w którym zawsze zatrzymywali się odwiedzający nas rodzice, Mój ojciec bardzo zaprzyjaźnił się z panem Preissem i razem chodziliśmy na wycieczki w Tatry, albo na Grzebień. Wówczas towarzyszył nam pies pana Preissa, bokser Dżek, który miał w schronisku na Grzebieniu przyjaciela, barana. Przy spotkaniu zwierzaki te dosłownie padały sobie w objęcia, a potem bawiły się razem.
W Rabce roiło się od sławnych nazwisk, gdyż należało do dobrego tonu uczyć się u „Tereski”. Była więc Zamojska, Czetwertyńska, kilka moich kuzynek Morstin, Lubomirska, kilka sióstr Bisping, siostry Morawskie, Sobańskie, Kwileckie, . Pogubiłyśmy się w życiu, i tylko z jedną koleżanka, ale nie z mojej klasy, Halą Orlińską, odnalazłyśmy się w Szczecinie i żyjemy w wielkiej przyjaźni. Niektóre nazwiska wypływały potem w prasie, czy w telewizji.. Z wywiadu telewizyjnego dowiedziałam się o losach bardzo ze mną wówczas zaprzyjaźnionej Wandy Haft-Szatyńskiej (nie pamiętam jej obecnego nazwiska), bohaterki-pielęgniarki-harcerki z czasów wojny. Dzieciństwo spędziła w Peru, gdzie jej ojciec budował linie kolejowe, i opowiadała pasjonujące historie o podróżach przez jeszcze zupełnie dzikie obszary, a w nocy mówiła przez sen po hiszpańsku. Natomiast inna Wanda, Kronenberg, została z wyroku AK stracona jako szpieg na rzecz Niemców. Z fachowej, ekonomicznej prasy dowiedziałam się, że Nasia Gajl-Kot jest profesorem księgowości, a pamiętam ją jako nastolatkę z ręką na chirurgicznym rusztowaniu. W telewizji widziałam kiedyś reportaż o Teresce Sobańskiej, „Sobku” , odwiedzającej wraz z rodziną dawny majątek.
W mojej klasie była Kasia Woźniakowska, siostra znanego publicysty „Tygodnika Powszechnego”, prof. Jacka Woźniakowskiego, który również był w Rabce, w męskiej szkole Wieczorkowskiego, a mieszkał w internacie, prowadzonym przez belgijskich zakonników, Benedyktynów. Mimo, że osobiście nie znałam go, to dzięki staraniom Kasi zaczęliśmy pisywać do siebie wierszem dowcipne listy. Jeden z listów Jacka kończył się tak: „Zacna panno Moniko, nie znana z widzenia, wybacz że nieudolne tak formuję pienia, lecz kiedym chciał ucieszne rymnąć krotochwile, to mi precz w inkaust ciekną ślozy krokodyle, że Apollo, bóg wieszczów, tak usadził srogi - na Rabki dwóch granicach – dwa poezji bogi!”. Ja przyjaźniłam się z moją daleką kuzynką, Krystką Borkowską i jeszcze dalszą kuzynką, Reksą Starzewska, córką Magdaleny Samozwaniec, a wnuczką Wojciecha Kossaka. Oboje oni przyjeżdżali czasem do Rabki i zabierali nas na ciastka: Magdalena wyglądała młodo, nosiła wówczas futerko z lamparta. Wojciech Kossak był niskiego wzrostu, miał sumiaste wąsy, energiczne ruchy, chodził ubrany na sportowo, w bryczesach i kawaleryjskich butach.. Bardzo lubiłyśmy wizyty mamy naszej koleżanki, Iwonki Missiuri. Mama ta była aktorką o pseudonimie Lena Grelichowska, i urządzała nam seanse recytatorskie. Najbliższą jednak moją przyjaciółką była Anka Bednarska rodem z Zakopanego, gdzie rodzice jej mieli pensjonat, w którym często zatrzymywali się różni artyści. Między innymi częstym ich gościem był Witkacy, który zostawił wiele portretów jej matki, Maryli. Z Anką spędziłam później całą okupację – razem z matką zamieszkały u nas w Warszawie i Brankowie.. Ojciec jej, zesłany do Oświęcimia za przerzut uciekinierów przez granicę, przeżył tam całą wojnę i zmarł podczas powrotu.
Mimo naszego arystokratycznego (przeważnie) pochodzenia, byłyśmy rozbrykane i pełne dzikich pomysłów. Już na samym początku, gdy przyjechałam, moje imię, wówczas zupełnie nieznane, wywołało zdumienie i koleżanki przezwały mnie „Moniuszko”. Namówiona przez koleżanki, na pierwszej lekcji robót ręcznych przedstawiłam się jako Fela Moniuszko i nawet powiedziałam, że sławny Moniuszko to mój pradziadek. Gdy potem prawda wyszła na jaw, dostałam dwóję ze sprawowania i miałam dużo przykrości, ale Moniuszkiem zostałam już do końca pobytu w Rabce. Kiedyś na Prima Aprilis, nasza klasa wykradłszy się ze szkoły wynajęła góralskie koniki i poprzebierane w wyciągnięte z szatni teatralnej stroje, urządziłyśmy po Rabce kawalkadę, zakończoną defiladą przed naszą szkoła. Z początku naszym wychowawczyniom pomysł ten nawet się spodobał, dopóki nie wyszło na jaw, że przed tym odwiedziłyśmy męski internat. Lilę Mycielską wyrzucono ze szkoły za randkę wieczorem w parku z dwoma chłopcami od Wieczorkowskiego: Luckiem Kohnem (późniejszy znany pisarz-podróżnik Lucjan Wolanowski) i Lopkiem Lewesteinem. Dwie siostry Cicierskie, siostrzenice panien Szczuka, również wyrzucono, bo młodsza z nich, Iza, czymś zdenerwowana, goniła swoją ciotkę, a naszą przełożoną, po korytarzu z nożem w ręku, wrzeszcząc, że ją zabije! Wyrzucono również jedną z naszych wychowawczyń, bardzo zresztą przez nas lubianą, za romans z zakonnikiem Benedyktynem, zabójczo przystojnym Pere Paulem, o którym to romansie dokładnie wiedziałyśmy. Również i zakonnik zniknął z Rabki. Spałyśmy po 6 w każdej sypialni, której skład był starannie dobrany przez nasze wychowawczynie. Chodziło o to, żeby przemieszać dziewczynki z różnych klas, tak, aby starsze i spokojniejsze pilnowały porządku. Po powrocie z każdych wakacji od razu biegłyśmy sprawdzić, co nam los (w postaci wychowawczyń) zgotował. Nie zawsze naszym paniom się udawało: kiedyś , ku mej ogromnej radości, wraz ze mną znalazły się w sypialni największe „rozrabiaki”. Radość jednak nie trwała długo: po pierwszej nocy, którą uczciłyśmy huczną zabawą, ze zgrozą zobaczyłam w łóżku obok, na którym poprzednio spała Reksa Starzewska, szykującą się do snu, nie lubianą przeze mnie z powodu wiecznego biadolenia, Jadzię Rej. Podeszłam do niej i powiedziałam spokojnie: jeżeli w tej chwili się nie wyniesiesz, to cię zabiję! Musiałam wyglądać naprawdę groźnie, bo Jadzie z płaczem zabrała swoją pościel i uciekła do przełożonej. Wybuchła awantura, zakończona znowu dwóją ze sprawowania, wezwaniem „na dywanik” u Piry i listem do rodziców, ale biedna Jadzia nie wróciła już do sypialni, więc odniosłam zwycięstwo. Na dzień piętra sypialniane zamykano kratą, ale najpierw były poddawane bardzo drobiazgowej kontroli grupy porządkowej: były to trzy, wybrane przez wychowawczynie, dziewczynki ze starszych klas, które sprawdzały, czy łóżko jest idealnie posłane, czy na grzebieniu nie został chociaż jeden włos, czy drobiazgi są ładnie poukładane. Wyniki takich kontroli wywieszano co tydzień na tablicy w korytarzu, jako jeden z punktów innych ocen ze sprawowania, jak zachowanie, pilność itp. Bardzo dbano o naszą higienę: wieczorem obowiązkowo szłyśmy pod prysznice, kołnierzyki, przypinane do mundurków, musiały być oślepiająco białe, spałyśmy zawsze przy otwartych oknach, które wieczorem, po położeniu się do łóżek, otwierała, a o 5 rano zamykała Hania-westiarka, co miesiąc byłyśmy poddawane kontroli medycznej. W lecie chodziłyśmy na długie spacery, albo na dalsze wycieczki, np. na Turbacz, albo grałyśmy w „dwa ognie” na szkolnym boisku, w zimie jeździłyśmy na nartach, albo na łyżwach.
Kiedyś moja klasa wyjechała na wycieczkę do Lwowa. Największe wrażenie, które do dziś pamiętam, zrobiła na mnie Panorama Racławicka oraz freski Rosena (tez nasz bardzo daleki krewny) w Katedrze Ormiańskiej. Byłyśmy też w teatrze na Madame Sans Gene z Eichlerówną w roli głównej.
Karmiono nas smacznie i obficie 5 razy dziennie. W czasie posiłków musiałyśmy rozmawiać po francusku, często łamiąc ten nakaz. Tylko jeden stół był przeznaczony dla dziewcząt, uczących się angielskiego, do którego mnie również przeniesiono. Siedziała tam razem z nami nasza nauczycielka, Mrs. Daisy, z którą następnie bardzo się zaprzyjaźniłam, i która część okupacji przebyła wraz ze mną w Brankowie, a po wojnie, aż do swojej śmierci, często przyjeżdżała do Szczecina. Ciekawe były dzieje jej życia. Jej ojczym, Rosjanin, był bajecznie bogaty, posiadał na Krymie pola naftowe. Matka, Angielka, a ściślej Walijka, była w młodości zaprzyjaźniona z Oskarem Wildem. Uciekając w czasie rewolucji przez krótki czas mieszkali w Turcji, potem we Francji, gdzie w Nicei prowadzili hotelik, lecz szybko zbankrutowali i wreszcie osiedli w Polsce, w Pruszkowie. Daisy często powtarzała, że musimy jakoś dostać się na Krym i odkopać ukryte na początku rewolucji skarby. Daisy zupełnie serio wierzyła w krasnoludki, w duchy i zjawy i pisywała czasem bardzo miłe, ale przeważnie grafomańskie wiersze po polsku. Miała w Warszawie bardzo dziwnego przyjaciela, którego nazywaliśmy doktorem Hahnem, chociaż bardzo wątpię, aby miał dyplom lekarza. Miał on po kolei 8 żon, które wszystkie marły w dziwnych okolicznościach – ostatnią, właścicielkę pensjonatu, już pod koniec okupacji rzekomo zamordowali bandyci. Kiedyś na plaży poprosił mnie o wyjęcie z kieszeni paczki papierosów – szukając ich wyciągnęłam bilet wstępu do kasyna niemieckiego na ul. Szucha, odtąd unikaliśmy go.
Miałyśmy szkolny samorząd: w każdej klasie była przewodnicząca i wice przewodnicząca, oraz delegatka i wice delegatka do spraw artystycznych i jeszcze jedna do spraw religijnych Przewodnicząca i delegatki nosiły szarfy: pierwsza czerwoną, druga zieloną, a trzecia niebieską, a ich zastępczynie tych samych kolorów kokardki. Mimo, że było to utrapieniem, bo trzeba było dobrze się zachowywać i świecić klasie przykładem, to jednak związany z tym był cenny przywilej, a mianowicie można było samej wychodzić do miasta!. Każda klasa musiała przez cały rok pełnić jakąś działalność społeczną: nasza np. opiekowała się biednym studentem w Krakowie: organizowałyśmy różne imprezy, za wstęp na które zbierałyśmy drobne datki, przekazywane następnie studentowi. Niższa klasa miała pod opieką chłopczyka, chyba sierotę, nazywanego Pączusiem. W przeciwieństwie do naszego studenta, który był anonimowy i nigdy go nie widziałyśmy (może nawet było ich kilku), Pączuś był jak najbardziej realny, i czasem odwiedzał swoje opiekunki. Innym „społecznym” uczynkiem był co roku organizowany Dzień Służby. Wszystko wówczas robiłyśmy same: sprzątanie, czynności odźwiernej, mnie zawsze przypadało zmywanie naczyń i to było okropne: uczennice, personel nauczycielski, wychowawczy i administracyjny, służba – to było około stu osób, a nie było wówczas detergentów, a gorąca woda i proszek nie wiele pomagały do usunięcia tłuszczu z tej góry naczyń i z lepiących się rąk. W dzień urządzałyśmy dla służby wycieczki, a wieczorem przedstawienie teatralne. Przedstawień w ogóle było dużo z najprzeróżniejszych okazji: Pamiętam jedno, gdy wizytował nas ksiądz Metropolita Sapieha. Byłyśmy przebrane, nie wiem czemu, za żabki i śpiewałyśmy „A choć wielką tremę mamy – jednak przecież zaśpiewamy – bo tam do nas się uśmiecha – książę Metropolita Sapieha”. Często grałyśmy sztuki Moliera i Fredry, „Świętoszek”, „Pan Jowialski”, „Wielki człowiek do małych interesów”. Kiedyś nasza wychowawczyni wybrała dla nas jakąś przyzwoitą jednoaktówkę Apollinaira. Dowcip w tej komedii polegał na tym, że w domu, do którego trafia młodzieniec wszystkie kobiety noszą to samo imię – Maria. Rozdając role, najbardziej roztargnionej i niezbyt inteligentnej koleżance Ali powierzyłyśmy rolę pokojówki, bo miała do powiedzenia tylko trzy słowa: na pytanie „kto tam?” miała odpowiedzieć „To ja, Marianna”, na co młody człowiek wykrzykiwał „Ależ w tym domu tylko same Marie”. Po wielu próbach nadszedł dzień przedstawienia, na które zawsze zapraszano wielu gości z Rabki, rodziców, czasem inne szkoły Wszystko idzie pięknie, Ala puka do drzwi, lecz na pytanie „Kto tam” odpowiada „To ja, Joanna” – katastrofa!. Kiedyś to ja „położyłam” przedstawienie. To był żywy obraz - szopka: Najładniejsza ze starszych koleżanek, Wanda Szymanowska o klasycznej urodzie, była Matką Boską i trzymała lalkę – Jezuska. Ja byłam pasterzem, ubranym w kożuszek i klęczałam obok: Naraz szata Matki Boskiej rozchyliła się nieco i ukazała bosą stopę: nie wytrzymałam i podrapałam ją w piętę a Matka Boska też nie wytrzymała i dała mi porządnego kopniaka!
Ażeby uniknąć różnic majątkowych między dziewczętami, wolno nam było dostawać z domu tylko określoną, skromną kwotę „kieszonkowego”, a paczki ze słodyczami tylko na imieniny i na Mikołaja. Za kieszonkowe najczęściej kupowałyśmy sobie słodycze, najbardziej była lubiana czekolada „Manilla” – wszystkie zakłady były o Manillę, dużą, albo małą. Ja byłam zwolniona z tego ograniczenia, bo jako prymuska z matematyki, wytypowana przez nauczycielkę i za zgodą wychowawczyni, za niewielką opłatą, udzielałam korepetycji młodszej koleżance, Austriaczce – Eryce Vogt. Były to moje pierwsze, zarobione pieniądze.
Pasjonowałam się wówczas różnymi wynalazkami. Każda z dziewczynek musiała raz do roku przygotować referat na dowolny temat. Ja raz przygotowałam opis, ilustrując go na tablicy, działania najnowszego wynalazku: magnetofonu. Była to machina dość sporych rozmiarów, a zapis dźwięku odbywał się nie na taśmie, lecz na drucie. Kiedy indziej przygotowałam odczyt o lotnictwie, w którym przodowała Rosja i nawet wykonałam plansze z fotografiami lotników radzieckich i opisem ich wyczynów. Zaczytywałam się w popularno-naukowych książkach z dziedziny fizyki i astronomii. Był to czas, gdy zaczęto snuć spekulacje na temat praktycznego wykorzystania, stosunkowo niedawno odkrytej, energii atomowej. Telewizji w domach jeszcze nie było, ale zasada przesyłania obrazu na odległość była już znana. Raz do roku odbywały się rekolekcje. Urządzałyśmy wówczas sobie pod klapą pulpitów małe ołtarzyki, ażeby za nimi chować wzbronione słodycze, a na spacerach nie wolno było rozmawiać, co nas ogromnie śmieszyło.
Gdy przychodził czas wyjazdu na wakacje, dzielono nas na grupy „kierunkowe”, które pod opieką jednej z wychowawczyń albo nauczycielek albo starszych dziewcząt, jechały do stacji docelowej, skąd zabierali je rodzice, Ja byłam w grupie warszawskiej, albo poznańskiej. Na drogę dostawałyśmy zawsze pyszne drożdżowe paszteciki. Wymykałyśmy się do wagonu restauracyjnego, gdzie zamawiałyśmy sobie lody i, w poczuciu strasznego występku, jeden kieliszeczek wiśniówki na cztery dziewczęta, drżąc ze strachu, że wejdzie wychowawczyni i zobaczy, jak my się okropnie prowadzimy. Jednak po skończeniu gimnazjum ojciec przyjechał po mnie i jako nagrodę, zafundował mi przelot samolotem z Krakowa do Warszawy, o czym zawsze marzyłam. I znowu rozczarowanie całą drogę miałam straszliwą morską chorobę, pozbywając się całego pysznego obiadu, jaki najpierw zjedliśmy u dalszej cioci, Oli Ripperowej, w Krakowie. Najpierw więc wyszły ze mnie truskawki, potem pieczeń z jarzynkami, potem zupa, a gdy zaczęło opuszczać mnie śniadanie, wylądowaliśmy, i ojciec wyprowadził mnie na pół żywą z samolotu i zawiózł do swej siostry, cioci Reni na Filtrową, gdzie dostałam gorącej herbaty z cytryną i przespałam aż do rana!
Ostatni rok w Warszawie.
Po zdaniu t.zw. „małej matury” w Rabce, rodzice zapisali mnie do liceum matematyczno-fizycznego prywatnej szkoły im. Zyberk-Platerówny w Warszawie, t.zw. Platerki. (Była też w Warszawie inna szkoła, ale państwowa, imienia Cecylii Plater).. Początkowo, przez 2, czy 3 miesiące mieszkałam „na stancji” w obszernym mieszkaniu Szwejcerów na ulicy Oleandrów, zamienionym na prywatny internat, zarządzany przez panią Pelcię Kraczkiewiczową. W jednym pokoju ze mną mieszkała Janka Maringe (córka Witolda) i najmłodsza z licznego rodzeństwa Szwejcerów, Marychna (późniejsza zakonnica). W drugim pokoju zakwaterowani byli Bolek i Tadek Wyganowscy. Tragiczny był los tej rodziny: ich matka, z zasłużonego i znanego rodu żydowskiego Natanson, (przez krótki czas ukrywała się u nas w Brankowie), miała 5 synów, z których 3 zginęło podczas okupacji, a najmłodszy, tuż po wojnie, zginął w wypadku ulicznym. W trzecim pokoju mieszkał Stach Maringe, syn Tadeusza, studiując w sławnej szkole Wawelberga. Jego brat, Jurek, był w podchorążówce lotniczej. Obaj zginęli – Stach w Oświęcimiu, a Jurek w tajnej organizacji w Warszawie. Wraz ze Stachem Maringem - dwóch młodych Szwejcerów: Stach i Tomek, dopóki nie wynajęli swojej kawalerki. Obaj oni, podobnie jak ich ojciec, mieli bujny temperament, który ich wprost rozsadzał, ku utrapieniu pani Pelci. Stach zginął w kampanii wrześniowej, podobnie jak ich najmłodszy brat – Zbyszek.
Potem przeprowadziłam się do pięknego, wynajętego przez ojca mieszkania w pobliżu Łazienek, na ul. Krętej. Było to niewielkie, 3-pokojowe mieszkanie, lecz urządzone bardzo nowocześnie. Miało, chyba pierwszy w Warszawie, domofon, do którego to cudu techniki zbiegały się wszystkie znajome dzieci, łazienkę cała wyłożoną kafelkami z wanną wpuszczoną w podłogę, maleńki pokoik służbowy z oddzielnym sanitariatem, wbudowaną lodówkę, szafy w ścianach itp. Nad nami, na 3-m piętrze, mieszkał poseł chiński, ze śliczną żoną i sekretarką, przemiłą, bardzo kulturalną Rosjanką, która zaprzyjaźniła się z nami i pożyczała od nas literaturę francuską. Nad nimi był jeszcze taras-ogród.
Swojej szkoły, która mieściła się na ulicy Piusa XI, a wówczas Pięknej, nie cierpiałam, a zwłaszcza jej przełożonej, słynnej panny Reutt. Snuła się ona, na czarno ubrana i poprzedzana swoim obfitym biustem, po korytarzach, podglądając nas i bacząc, czy aby zachowujemy się poprawnie. Gdy kiedyś spotkała mnie na ulicy w towarzystwie dobrego kolegi, wybuchła cała awantura z dochodzeniem i wzywaniem rodziców. O pannie Reutt krążyła taka anegdota: podczas pielgrzymki do Rzymu i audiencji u papieża, byłego nuncjusza w Warszawie, papież starając się przypomnieć adres szkoły, w zamyśleniu zaczął mówić: - Piękna... Piękna... – Panna Reutt nie dała mu dokończyć. Spuszczając oczy, szepnęła – Jaką mnie Pan Bóg stworzył, taka jestem... -.
Lubiłam jedynie profesora przedmiotu, który, o ile pamiętam, nazywał się „Zagadnienia Współczesne” i organizowane przez niego częste wycieczki do muzeów. Był także przedmiot „Przysposobienie wojskowe”: uczyłyśmy się posługiwać maskami przeciw gazowymi, noszami, a także zasad pierwszej pomocy i opatrunków. Musiałyśmy nawet przejść tygodniową praktykę w szpitalu, co było bardzo pożyteczne, bo chociaż obowiązki nasze polegały głównie na noszeniu basenów, to nauczyły nas obcowania z chorymi i z ich bólem. Byłam nawet przy operacji wbijania pacjentowi w biodro gwoździa, przeprowadzanej bez narkozy, tylko pod znieczuleniem: pacjent wył i złorzeczył, a lekarz spokojnie wbijał mu gwóźdź młotkiem w biodro, tak jak w ścianę. Młodemu chłopcu, wiszącemu na wyciągu po wypadku, czytałam i pisałam listy z, i do domu. Lubiłam także rysunek, był on w zasadzie nie obowiązkowy, ale pozwolono mi go wybrać zamiast obowiązkowego śpiewu i muzyki. Gdy na pierwszej lekcji śpiewu włączyłam się z najlepszymi intencjami do śpiewania „Walca Francois”, nauczyciel spurpurowiał i wrzasnął: - Morsztynówna za drzwi!!! – Przy teście okazało się, że naprawdę nie chciałam go obrazić. Innym powodem, dlaczego nie cierpiałam szkoły, było obowiązkowe noszenie mundurków, oczywiście z naszytą tarczą, dla gimnazjów niebieską, dla liceów czerwoną, z numerem szkoły. Nasze mundurki były granatowe, z kołnierzami marynarskimi – na co dzień też granatowymi z białymi paskami, a od uroczystości bluzki i kołnierze były białe, a tasiemki granatowe. Spódniczki były układane w przepisową ilość fałd, a ja, będąc niska i tęga, wyglądałam w nich koszmarnie. Zazdrościłam dziewczętom za szkoły Kowalczykówny, które nosiły zgrabne sukienki w szkocką kratę.
Poza szkołą życie było piękne i ciekawe. Ojciec często zabierał mnie do kina i do teatru. Pamiętam pierwszy film kolorowy, był nim „W cieniu samotnej sosny” oraz filmy Disneya, często wyświetlane jako nadprogram. Pierwsza kreskówka długometrażowa „O królewnie Śnieżce” zrobiła furorę, a piosenki z niej stały się szlagierami.
Modne stały się niedzielne, poranne koncerty w kawiarni Lardellego na Polnej. Występowali tam znani pianiści i śpiewacy, których słuchało się, pijąc świetną kawę i pogryzając specjalność firmową: pyszne, smażone na oleju, okrągłe ciastka z orzechami i migdałami „Florentynki”.
W teatrach wielkie powodzenie miały komedie Cwojdzińskiego, oparte na nowych teoriach naukowych. Była więc „Teoria Względności”, „Freuda Teoria Snów”, a trzeciej nie pamiętam. Byłam także na „Panu Jowialskim” ze słynnym Solskim w głównej roli, na balecie „Pan Twardowski” oraz „Krakowiacy i Górale”, często w Teatrze Jaracza, a czasami w kabarecie, specjalnie aby posłuchać szalenie dowcipneg „Chóru Rewelersów”, Stałym tematem rozmów były czytane wówczas książki: Przede wszystkim „Przeminęło z wiatrem”, obowiązkowo „Rodzina Whitoaków” oraz „Saga Rodu Forsythów”, oczywiście „Noce i Dnie” Dąbrowskiej, szczególnie bliskie mojej rodzinie, gdyż Kaliniec to przecież nasz Kalisz, do którego tak często jeździliśmy Dużo dyskutowano o „Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy” i o jego autorze, siedzącym w więzieniu przemytniku Piaseckim, który od Wańkowicza dostał złote pióro, a także o skandalizującej powieści Jalu Kurka „Grypa Szaleje w Naprawie”.. Modne były powieści o Chinach Pearl Buck. To wszystko były pozycje, które każdy, nawet średnio oczytany, człowiek musiał zaliczyć. W Hiszpanii toczyła się jeszcze wojna domowa, odbijająca się echem w Polsce, gdyż sporo naszej młodzieży wyruszyło, żeby walczyć o demokrację, ale na "Komu bije dzwon” Hemingwaya było jeszcze za wcześnie – odkryliśmy go dopiero po wojnie. Jak chodziliśmy ubrani? Oczywiście w kapelusze, obowiązkowe, wraz z rękawiczkami, nawet dla młodych dziewcząt. Straszliwe „fildekosowe” pończochy nosiły już, na szczęcie, tylko młodsze dziewczynki, pończochy jedwabne od niedawna przestały być oznaką lekkich obyczajów. Niestety, były bardzo drogie i nietrwałe. Ale i na to była rada: w sklepie Jablkowskich było stoisko, gdzie je sprzedawano z lekkimi skazami po bardzo obniżonych cenach..
Wraz ze mną do Platerki przeniosła się koleżanka z Rabki, Anka Bednarska, Dzięki niej poznałam w Warszawie wielu ciekawych ludzi: Schielów (właściciel sławnego browaru, Haberbusch i Schiele, ale Haberbusch już wówczas nie istniał, a firma produkowała koniaki). W ich pałacyku w Alei Róż mieszkała sławna skrzypaczka, Dubiska, a jej ćwiczenia tak mi działały na nerwy, że przestałam u nich bywać, chociaż. częstowano nas tam cudownym eierkoniakiem. Nie był on wcale podobny do tego gęstego kremu, jaki się dzisiaj pija pod tą nazwą. Tamten był klarowny, i jak p. Schiele mówił, sporządzony na całych jajach w skorupce, zalanych alkoholem. Pan Olo Schiele miał brata bliźniaka, Kazimierza, właściciela fabryczki nart w Zakopanem. Bracia ci byli pierwowzorem dla ich przyjaciela. Makuszyńskiego, do jego powieści „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Państwo Schiele mieli 2 dzieci: śliczną dziewczynkę o blond włosach i czarnych oczach, i starszego jej brata, Jerzyka, którego tragiczna śmierć w czasie okupacji, stała się głośna w Warszawie. Schwytany w ulicznej łapance znalazł się na liście zakładników przeznaczonych do stracenia, w odwet za jakąś akcję. Pan Schiele uruchomił wszelkie kontakty i za bajeczną łapówkę Jerzyk został zdjęty z listy. Niestety, sprawa nabrała rozgłosu, który doszedł do Niemców i Jerzyk został stracony.
Innym ciekawym domem, w którym często bywałam, tym bardziej, że był on w pobliżu, było mieszkanie starego małżeństwa, państwa Łuskinów. Była to najsłodsza para staruszków, jakich kiedykolwiek znałam. Pan Leonek Łuskino, niski, z bielutką czupryną i o energicznych ruchach, był Rosjaninem, pułkownikiem - białogwardzistą. Po rewolucji zamieszkał w Polsce. Pisywał dla Polskiego Radia urocze piosenki. Pamiętam kilka. Powódź: -” Powódź, a więc w chałupie ozeźlony siedzę,- bo do mojej dzieuchy kilometrów siedem.- Woda szyćko zalała, zatopiła drogi – jakoż ja się dostanę do mojej niebogi? - Kiedy tak medytuję, drzwi się roztworzyły – wpada moja dzieucha, krzyczy: jestem miły!.- Ucieszuny się pytom: Powiedz mi Jagoda, jakoś se poradziła z takom wielgom wodą? – A dzieucha się śmieje: - Ha. ha, głupi, olaboga! -Juści, drogą nie przyszłam, bo zalana droga.- Ale z wody telegraf stoi niezwalony – I od słupa do słupa drut ma rozciągniony. – A więc na słup się wdrapałam – zruciłam obucie – i do cię przybieżałam, mój miły, po drucie!”. Był „Światopogląd dziecka”, w którym: - a najcieplej to jest – na saneczkach w grudniu, a niedziela jest już w sobotę po południu. A w niedzielę w kościele, jest już poniedziałek.... - Była piosenka o żołnierzu, który przystawił drabinę do nieba i zerwał trzy gwiazdy: jedną ofiarował swojej dziewczynie, drugą Matce Boskiej w Częstochowie, a trzecią oddał na Skarb Narodowy. Była piosenka o krańcach ziemi, którą wokół osi „cierpliwie kręcą Eskimosi”. Była o paradzie wojskowej w rytmie marszu „Czemu bracie – na armacie – jedzie aże trzech? – A boby jeden – tego nie wytrzymał – od razu by zdechł!”. Pani Litusia natomiast, smażyła najlepsze na świecie konfitury, które podawała nam z najlepszą na świecie herbatą. Gdy jedno z nich wychodziło, żegnali się kreśląc wychodzącemu krzyżyk na czole. Ich dom tchnął takim ciepłem, że po opuszczeniu go, każdy czuł się lepszy. Z panem Leonkiem prowadziliśmy długie, żartobliwe dyskusje filozoficzne. Kiedyś, po przyjeździe do Brudzewa, powitała mnie mama z grobową mina. Wiedziałam, że coś się stało. Wreszcie doszło do „zasadniczej” rozmowy: - Przyszła do ciebie bardzo czuła kartka, od jakiegoś pana Leonka. Czy możesz się wytłumaczyć, kto to taki, i co cię z nim łączy? -. Gdy dowiedziała się prawdy, uśmiała się szczerze.
Kiedyś Anka zaprowadziła mnie do swojej dalekiej krewnej, aktorki Marii Modzelewskiej, gdzie poznałam (jej męża?) Hemara, a także do innej aktorki lżejszego kalibru, Stefci Górskiej.
W Warszawie spotykało się kilka charakterystycznych, znanych postaci. Była więc młoda pani, spotykałam ją czasami na Brackiej, z grubymi warkoczami, sięgającymi do ziemi, a może jeszcze dalej, bo nosiła je owinięte wokół rąk, jak mufkę. Była ekscentryczna pani Peitch (nie wiem, czy dobrze piszę jej nazwisko, wymawiało się „Pejcz). Mieszkała ona w willi w naszym sąsiedztwie na Krętej, była niesłychanie bogata. Miała śliczną wierzchówkę, Wisłę, którą opiekował się specjalny masztalerz, 5 szkockich terierów, każdy innej barwy: biały, czarny, rudy, popielaty i płowy, które wyprowadzała na spacer specjalna pokojówka, a pani Peitch zabierała je, dobierając każdego do koloru swojego aktualnego kostiumu i koloru jednego z wielu sportowych samochodów.
Czasem któraś z koleżanek organizowała w domu małe przyjęcia, na których tańczyliśmy modnego lambeth walka. Huczniejsze bale organizowały korporacje studenckie. Wszystkich, starszych i młodszych, ogarnął wówczas szał zabawki „jo-jo” Na ulicach widywało się poważnych panów, kroczących „jojując”. Do wielu produktów dodawano reklamowe jojo. Przebojami były piosenki z polskich filmów : „Śpij kochanie...” ‘Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal”, z „Królewny Śnieżki” oraz „Tango Nocturno” . No i sławna piosenka: „5 Chłopców z Albatrosa.”
Wiosną dostałam od mojego dalszego kuzyna, Władka Małkowskiego, porucznika kawalerii, bilet na rozgrywane w Warszawie zawody hipiczne „Puchar Narodów”. Było to wspaniałe przeżycie, tym bardziej, że Władek zabierał mnie „na zaplecze” , gdzie poznałam kilku naszych czołowych kawalerzystów, m.in. majora Królikiewicza, organizatora pierwszej szkoły hipiki i twórcę własnej techniki jazdy. Mawiał on, że są trzy sposoby jazdy: można jeździć po koniu, można jeździć na koniu, ale należy jeździć konno.
Nastroje jednak były niespokojne. Organizowano zbiórki na Skarb Narodowy, do którego też garstką biżuterii dołączyła się moja mama. Panowie zapisywali się na „żywe torpedy”. Gdy po klęsce spytano jednego z nich, znanego literata: - jak to, ty żyjesz? – ów odpowiedział: - bo ja jestem niewypałem!.- Masowo w sklepach sprzedawano karabinki sportowe, opatrzone hasłem: „Ćwicz oko i dłonie w ojczyzny obronie”. W obliczu przewidywanej katastrofy spory i zacietrzewienie polityczne przygasły, ale chyba nie dzięki niezbyt popularnej nowej partii :OZN – Obóz Zjednoczenia Narodowego ( zwanej „Ozonem”), założonej, chyba w 36, czy 37 roku przez Koca, dla której wymyślono żartobliwe hasło „Młodzieży płci obojga łączcie się pod Kocem!”.
Nadeszło lato. Przeszłam do II klasy liceum i wyjechałam na ostatnie wakacje do Brudzewa.

Rozdział VIII
Ostatnie lato w Brudzewie.

Był rok 1939. Bez ciotki Cesi Brudzew już nie był taki, jak dawniej. Nawet jamniki wymarły i zostały pochowane pod platanem. Lato było piękne, upalne Spędzałam je głównie na koniu. Miałam za rok zdawać maturę i rodzice snuli plany o mojej przyszłości. Chciałam studiować mechanikę, ale najpierw na rok pojechać do Paryża, pod opieką Wojtka, żeby się otrzeć w wielkim świecie i udoskonalić język francuski. Tymczasem używałam w pełni lata. Byłam na dwóch balach w sąsiedztwach, robiłam dalsze konne wycieczki, czasami wykradałam stary samochód ojca. Nastroje jednak były bardzo niespokojne. Rodzice wysłuchiwali przez radio (radio było na akumulator) wrzasków Hitlera. Po słynnym i entuzjastycznie przyjętym przemówieniu min. Becka było oczywistym, że wojna jest nieunikniona, ale wszyscy wierzyli w potęgę naszej armii i w szybkie zwycięstwo. Pod koniec lata w Brudzewie pojawiło się wojsko, gdyż tam miała przebiegać linia obronna. Mama całymi koszami wynosiła żołnierzom brzoskwinie, które tego roku nieprawdopodobnie obrodziły. W obawie przed działaniami wojennymi przyjechał taksówką z Warszawy wuj Staś Kwasieborski, i wywiózł najcenniejszą rzecz, a mianowicie majolikowe popiersie. Wreszcie, 1-go września krążące nieprzyjacielskie samoloty obwieściły nam początek wojny, a zarazem koniec dawnego życia. Na trzeci dzień dostaliśmy, tak jak wszystkie sąsiedztwa, rozkaz ewakuacji i zaczęliśmy się pakować i formować tabor. Zanim jednak wyruszyliśmy, już przez Brudzew zaczęła przewalać się fala uchodźców z bardziej na zachód położonych majątków. Między innymi pod opieką guwernantki, przybył młodziutki syn admirała Unruga – Raczek. Nie mogliśmy ich przyjąć, mając lada moment sami udać się w drogę. Mama poradziła, aby szybko przeprawili się na drugą stronę Warty, obawiając się w każdej chwili zbombardowania mostów w Kole i odcięcia drogi (co wkrótce nastąpiło, ale już po naszym wyjeździe). Ta decyzja była później powodem wielkiego niepokoju i wyrzutów sumienia mamy, gdyż po działaniach wojennych szukano u nas Raczka i przez długi czas nie można było go odnaleźć. Wreszcie wyruszyliśmy – wozy, pędzone krowy i owce (po drodze zarzynane i zjadane), źrebaki prowadzone na kantarach, samochód z braku benzyny ciągniony przez konie, ja na Zadumie z ukochanym sjamskim kotem na siodle. Tabor posuwał się wolno, drogi były zapchane uciekinierami, spotykało się inne tabory, wymieniało wiadomości, często drogę tamowały oddziały wojskowe. Kiedyś, spotkawszy się z innym taborem, ktoś zapytał naszego „przodownika” Budynka:- Skąd jest wasz tabor i kto go prowadzi? – A Budynek z dumną miną i ku zdumieniu pytającego: - Z Brudzewa, a prowadzi go hrabia...Myszy! -.Wśród wojska panowała psychoza szpiegostwa, nawet mnie, gdy się nieco oddaliłam od taboru „aresztował” jakiś oficer wmawiając, że jestem szpiegiem, i pod okiem straży kazał jechać do sztabu. Oczywiście, kopnęłam konia i skoczyłam w bok, a strażnikowi ani w głowie było szukać mnie. Kilka razy w ciągu dnia nadlatywały lotem koszącym samoloty niemieckie i siekły karabinami po całym tym tłumie. Świetnym celem były nasze siwe konie, tak, że po pewnym czasie postanowiliśmy jechać tylko nocą, kryjąc się za dnia w lasach. Na kilka dni zatrzymaliśmy się pod Kutnem, w Strażkowie u Gołebiowskich. Tam przybiegli ludzie z pobliskiej stacji kolejowej, z wiadomością, że w stojącym na torach zbombardowanym pociągu są ranni i potrzebują pomocy. Poszłam tam – wiadomość była przesadzona – był jeden ranny w głowę żołnierz. Jako tako opatrzyłam mu i zabandażowałam ranę. Początkowym naszym zamiarem było dostanie się do mająteczku babki, do Brankowa, lecz już pod Kutnem drogę odcięła nam bitwa kutnowska. Utknęliśmy w dworku Łęki, razem ze sztabem gen. Bortnowskiego. Naokoło toczyła się decydująca, krwawa bitwa. Nie było dalszej drogi - wiadomo już było, że wszystko przegrane. Musieliśmy wracać. Droga powrotna była koszmarna – pełno uciekających, spanikowanych żołnierzy. Mój ojciec nerwowo nie wytrzymał: na widok jednego z nich zeskoczył z wozu i rzucił się na niego, wyrywając mu karabin i krzycząc, że sam pójdzie walczyć. Z trudem go uspokoiliśmy i wówczas ten mój bohaterski ojciec, pełen humoru i optymizmu, rozpłakał się... W pobliżu Koła spotkaliśmy już oddziały niemieckie, był to straszny wstrząs. We dworze wkrótce też zakwaterowali oficerowie niemieccy. Pierwszym zwiastunem dalszego losu było pokazowe rozstrzelanie Żyda – drobnego sklepikarza z miasteczka. Było to wówczas dla nas zupełnie niepojęte. We dworze przeprowadzono drobiazgową rewizję, z kuciem ścian, szukając broni. A rewolwer ojca leżał na samym wierzchu w szufladzie biurka do której Niemcy nie zajrzeli! (zaraz po tym został utopiony w stawie). Wkrótce dowiedzieliśmy się, że znaleźliśmy się w przyłączonej do Rzeszy, dzielnicy – „Wartegau” i zaraz potem zjawił się zarządca niemiecki „Treuhander”. Mieliśmy pecha – w przeciwieństwie do innych majątków, gdzie zarządcami ustanowiono całkiem kulturalnych Niemców, nasz był wyjątkowo bezczelny i nienawistny. Dokonał drobiazgowej inwentaryzacji całego majątku, nawet rzeczy osobistych, i w brutalny sposób kazał się wynosić, doglądając pakowania walizek, czy aby nie zabieramy nic więcej, jak odzież i pościel. Później, już po wojnie, dowiedzieliśmy się, że jednym z pierwszych jego posunięć było spalenie całego, cennego księgozbioru. Tak zaczęła się okupacja i skończyło dawne życie. Brudzew umarł.

Po zakończonej okupacji tylko raz tam pojechaliśmy, w drodze na tułaczkę, po całkowitym zburzeniu domu w Warszawie i wyrzuceniu z Brankowa. Zastaliśmy dwór rozgrabiony, z jakimiś ponurymi typami kręcącymi się po pokojach, z gankami i wspierającymi je kolumnami, dawniej bielonymi, teraz pomalowanymi koszmarnie na imitację marmuru. Resztki stadniny zdegenerowane. Pozwolono nam na krótko zamieszkać w jednym pokoju, ale zaraz aresztowano ojca „na wszelki wypadek”. Gdy wypuszczono go, wyjechaliśmy szukać nowego życia, i od tego czasu nie chcę tam wrócić! Było – minęło.


Te moje wspomnienia dedykuję mojej bardzo kochanej Teresie Łucyszyn, która nie wiem dlaczego obdarza mnie swoją przyjaźnią i za której namową zgodziłam się je napisać i teraz, w dniu jej imienin 3.10.2007 jej ofiaruję.
A więc wojna. Z ciężkim sercem zabieram się do pisania, to może okazać się ponad moje siły - - tyle wrażeń, tyle zdarzeń, tylu ludzi. Zmiana nie tylko całego środowiska, sposobu życia, ale też osobowości, poglądów, pojęć. Jak to wszystko pomieścić, co opuścić, co opisać? Ale obiecałam, więc zaczynam.

Dziwna jest pamięć. Okres dzieciństwa, potem szkolny, a później powojenny pamiętam po kolei  wiem doskonale co było najpierw, co potem, natomiast całe 5 lat wojny stanowi jakby jeden blok czasowy, a więc te moje wspomnienia nie będą ściśle chronologiczne, tylko podzielone na pewne ETAPY
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja